U nas pojęcie „biblioteka miejska" także coraz bardziej przemieszcza się w obszar semantyki nie wprost. W stronę kultury pop tandety kiosku w hipermarkecie. Gdy natrafię na bibliotekę w jakimś mieście – zwiedzam i widzę. Wyzbywanie się co sensowniejszych pozycji jest w toku. Wyhaczam więc za złotówkę wzgardzoną klasykę, książki historyczne, specjalistyczne. Cieszę się, ale nie za bardzo. Półki opanowuje tam już zmiana warty.
To, co przybywa, zwala z nóg. Z książkowym chłamem współgra oferta czytelni. Połowa czasopism bibliotek publicznych nadaje się do przyuczania pieska do porządku metodą „na gazetę". Wychodzi na to, że studia bibliotekoznawcze to dziś nauka obkładania książek w folię w chwili wolnej od zalewania smacznych zupek z torebki. Szkółka małych morderców przy komputerach w czytelniach takich bibliotek wychodzi już samoistnie. Żadnemu ze strzelających i klnących w głos dzieci ani w głowie wrócić do domu z książką. Oferty dla żądnych dobrej literatury, kształcenia, kultury, na których można budować przyszłość czytelnictwa, w większości placówek nie widzę. Z przyczyn wiadomych wkrótce dadzą sobie spokój z czytaniem i emeryci.
Praktyki MBP (Miejskiej Biblioteki Publicznej) przypominają mi tegoroczny stupor kobiet w słusznym wieku, które żywiołowo popierały w telewizji akcję zaopatrzenia kraju w poręczne zestawy do eutanazji. Karpie przed świętami mają chyba więcej rozumu. Nie dałyby się nabrać na ściepę na nowe tasaki. Ale może właśnie o to chodzi, żeby zarżnąć w Polsce to całe czytanie.
W MBP często gra dziś nawet radio. Wtedy staje mi w pamięci pani Wątrobińska w niebieskim fartuchu. Nieco ekscentryczna. Nie rozstająca się z pustą fifką do papierosów. Szkoda, że panie bibliotekarki nie zdążyły jej poznać i zdały się na program swoich studiów. To one robią dziś w czytelniach największy rejwach. Nigdy nie zniżają głosu i zawsze któraś zalewa sobie cuchnący kubek - chyba nie tylko ja mam takie szczęście. Nie wiedzą najwyraźniej, jaka kiedyś w czytelni panowała inteligencka cisza. Nie chodziły w dzieciństwie do biblioteki? Uczniowie odrabiali tam lekcje. Zamiast piśmideł prostujących fałdy mózgowe można byłoby i dziś zalewać dzieciom herbatkę, żeby tylko chciały tam siedzieć nad książką. Z kasy traconej w sposób karygodny jeszcze by zostało na dobrą dla nich kanapeczkę.
Niestety, w MBP, nawet w pipidówkach, organizuje się właśnie imprezę „Halloween w bibliotece" i to już jest rzecz niepojęta. Wszczepia się dzieciom demoralizującą głupotę, zachęca do makabry, zgubnych, perwersyjnych fantazji – praktyk epok cywilizacji dzikiej i ciemnej, nie znającej nawet jeszcze ustnego przekazu kulturowego. Zapał do urządzania konkursów recytatorskich, teatrzyków czytelników małych, średnich czy dużych nigdy nie rzucił mi się jednak tam w oczy. Coś też stoi na przeszkodzie, żeby choć raz w miesiącu nagradzać najlepszych czytelników zamiast dotować tytuły dla umysłowych degeneratów.