Byłem niedawno na międzynarodowej konferencji w Strasburgu, gdzie pewien elegancki pan w garniturze zapewniał mnie, że na Białorusi jest dobrze. Że żyje się wspaniale. Mój kumpel, znawca problematyki białoruskiej, wyjaśnił, że facet musi być z białoruskiego KGB, tylko oni jeszcze tak mówią. Urzędowy optymizm każe naszemu premierowi prezentować Polskę jako zieloną wyspę szczęśliwości i dostatku. Wtóruje mu prezydent Bronisław Komorowski, który w wywiadzie udzielonym „Super Expressowi" głosi dobrą nowinę: „Staram się od ładnych paru lat budzić w Polakach optymizm i wiarę w to, że wiele nam się udało, a jeszcze więcej możemy osiągnąć".
Białoruskiego KGB-istę rozumiem. Taka służba. Premiera i prezydenta – nie. Goebblesowska zasada, że kłamstwo powtarzane odpowiednią ilość razy staje się prawdą, ma jednak swoje granice. Ludzie w Polsce mogą korzystać z Internetu, potrafią czytać i pisać. I sami wiedzą najlepiej, ile osiągnęliśmy i jak bardzo jest im „dobrze".
Pilnują mieszkania na zmianę
Zwykle w tym miejscu rzucam trochę danych statystycznych, które obalają tezy o sukcesie. Tym razem jednak ograniczę się do opowiedzenia jednej z wielu historii, które poznaję w swojej pracy społecznej w ramach Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej.
Byłem w Tomaszowie Mazowieckim, żeby obronić przed eksmisją na bruk parę starszych ludzi, których miasto chciało usunąć z mieszkania komunalnego pod pretekstem, że z niego nie korzystają. Pani Irena rzeczywiście przez kilka lat przebywała w Warszawie, gdzie zmuszona była zarabiać, bo w Tomaszowie pracy dla kobiet w wieku powyżej 60 lat nie ma. Nie ma jej także dla młodych i tych w średnim wieku. Praca jest tylko po znajomości. Jej mąż zachorował i pobiera 500 zł renty. Nie może dorabiać, bo zakazują tego lekarze.
Lekarze nie potrafią jednak doradzić, jak w dwie osoby przeżyć za te pieniądze. Więc pani Irena jedzie do Warszawy i zatrzymuje się w przytułku dla bezdomnych kobiet na ul. Stawki. Tam przeczesują jej włosy w poszukiwaniu wszy. I tego już nigdy nie zapomni. Tak jak tego, że na jej rękach, w taksówce w drodze do hospicjum zmarła jedna z wielu starszych osób, którymi się opiekowała, pracując dla Fundacji Zdrowie. Za towarzyszenie ciężko chorym ludziom w ich zmaganiach z chorobą i śmiercią dostawała 5 złotych na godzinę. Więc pracowała po kilkanaście godzin na dobę, 7 dni w tygodniu. Zupełnie jak Tesco.