A gdzieś obok, na marginesie tego świata „wielkiego żarcia" i równie wielkiej konsumpcji, dzieją się rzeczy naprawdę ważne. W kościołach i kościółkach w całej Polsce, jeszcze w ciemnościach, odprawiane są Roraty. I dzieci (tak, tak, w wielu miejscach o 6 rano w świątyniach są dzieci, z rodzicami oczywiście) niosą na nie świece, by wypatrywać w ciemnościach światła. Światła, którym jest przychodzący Chrystus.
Tam, właśnie w czasie tych mszy świętych, trwa prawdziwy Adwent, czyli czas oczekiwania. Oczekiwania nie na święta, nie na orgię prezentów, wielkie żarcie, i nawet nie na wspaniałe (bo tak odbieram nawet zupełnie laickie święta Gwiazdki, które w części rodzin zastąpiły Boże Narodzenie) rodzinne spotkania z opłatkiem i dwunastoma potrawami, i wspólnym wyjściem na Pasterkę, ale na Paruzję, powtórne przyjście Pana Jezusa.
Te cztery tygodnie, z jego czytaniami, atmosferą, wezwaniem do postu i wyrzeczeniami (obietnice adwentowe temu właśnie mają służyć) mają nam bardzo mocno przypomnieć, że całe nasze życie, a także całe istnienie świata, zmierza ku wypełnieniu i że wciąż musimy być gotowi na śmierć osobistą, ale i na koniec świata, jaki znamy, i przyjście Jezusa. Już nie jako pokornego sługę w żłóbku, ale jako Tryumfującego Sędziego.
Taki Jego obraz, połączony ze świadomością, że w najmniejszym stopniu nie zasłużyliśmy na zbawienie, wyniesienie, przebóstwienie, trzeba mieć przed oczami w czasie każdego Adwentu. Ono pozwala przygotować się realnie na Przyjście Pana Jezusa, oczyścić się i wypatrywać, z realną, a nie tylko udawaną tęsknotą, przyjścia Pana.
I dopiero gdy przyjmiemy taką perspektywę, to zupełnie inaczej, także w wymiarze świeckim, przeżyjemy święta Bożego Narodzenia.