Waszyngton kupił nas tanio

Wszystkie działania CIA pod polską jurysdykcją powinny być autoryzowane przez najważniejsze osoby w państwie. ?Sam fakt oficjalnego działania w Polsce obcych służb specjalnych za wiedzą ?i zgodą naszych służb jest wyjątkowy ?– pisze publicysta.

Publikacja: 04.02.2014 01:00

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, dp Dominik Pisarek

W sprawie domniemanego tajnego ośrodka CIA w Starych Kiejkutach zadziałaliśmy w sposób dyletancki. Dziś polscy politycy robią wszystko, aby ta sprawa skończyła się dla nas całkowitą porażką.

Dla porządku i szacunku dla polskiej racji stanu w sprawie domniemanego ośrodka CIA w Polsce warto nadal używać trybu warunkowego, nawet jeśli w obliczu informacji, jakie dziś posiadamy, wydaje się to nieco sztuczne. Załóżmy zatem warunkowo, że „Washington Post" opublikował prawdziwe informacje i że polskie służby faktycznie udostępniły Amerykanom swój ośrodek w Starych Kiejkutach, zaś Amerykanie faktycznie przesłuchiwali tam schwytanych islamskich radykałów. Musimy w takim razie założyć również, że przynajmniej część osób z najwyższego kręgu władzy – wliczając do niego przede wszystkim premiera Leszka Millera i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – musiała o sprawie wiedzieć. I co najmniej milcząco ją akceptowała. Odmienne założenie oznaczałoby, że w polskim państwie na początku minionej dekady istniały ośrodki pozostające kompletnie poza kontrolą. O jednym takim wiemy – były to Wojskowe Służby Informacyjne. Jednak za Kiejkuty odpowiadały służby cywilne.

Państwo w państwie

Ostatnie wypowiedzi najważniejszych wówczas uczestników życia publicznego – w tym zwłaszcza lidera SLD – mogą wskazywać, że tak właśnie było. Miller, mówiąc w „Superstacji" o artykule „Washington Post", użył ciekawego sformułowania: „Żaden premier nie powinien o czymś takim wiedzieć nigdy. Tak jak żaden premier nie powinien wiedzieć o żadnych operacjach, które są dokonywane, bo siłą pracy wywiadu, zwłaszcza wywiadu, jest działanie w warunkach bardzo dyskretnych". Nie jest to zaprzeczenie: „nie wiedziałem". Miller nie ma też racji. Oczywiście że służby nie muszą informować szefa rządu o detalach swoich poszczególnych działań operacyjnych. Jednak w przypadku ośrodka udostępnionego CIA mieliśmy do czynienia z czymś absolutnie szczególnym, o czym premier bez wątpienia wiedzieć powinien.

Z kolei Marek Siwiec, w tamtym czasie szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, oznajmił: „Mogę dać głowę, że zgody literalnie Aleksander Kwaśniewski na to nie wyrażał, bo obawiam się, że byłbym w tej sprawie konsultowany. Nie byłem konsultowany". Literalnie nie wyrażał. A nieliteralnie? Być może więc odpowiedzią na sygnały ze strony służb było stwierdzenie: „Panowie, róbcie, co tam potrzeba, ja o niczym nie chcę wiedzieć".

Jakkolwiek było, domniemana operacja odbywała się na zasadach, które ustawiały nas w pozycji państewka drugiej, a może nawet trzeciej kategorii.

Są dwie możliwości. Pierwsza – że służby dostały od rządzących całkowicie wolną rękę w kwestii, która powinna być poddana jak najściślejszemu nadzorowi. Jeżeli faktycznie odbyło się to na zasadzie milczącej zgody i carte blanche dla Agencji Wywiadu (dopiero co sformowanej po rozwiązaniu Urzędu Ochrony Państwa) na działania potencjalnie sprzeczne z polskim prawem, potwierdza to wielokrotnie pojawiającą się diagnozę, że służby specjalne działały (a wiele wskazuje, że działają nadal) jak państwo w państwie. Kazałoby to również postawić pytanie o odpowiedzialność ówczesnego kierownictwa państwa za brak należytego nadzoru nad działaniami AW.

W sytuacji zagrożenia terrorystycznego prawa człowieka schodzą na dalszy plan

Druga możliwość jest równie zła: że zgoda, choćby i nieformalna, na konkretny sposób wykorzystania ośrodka w Starych Kiejkutach, została wprost wyrażona przez którąś z osób, sprawujących najważniejsze funkcje w państwie. Znaczyłoby to, że całkowicie świadomie zezwolono na łamanie polskiego prawa.

Dyletanckie załatwienie słusznej sprawy

Ale może taka była konieczność? Nie tylko z tekstu w waszyngtońskim dzienniku wiemy, że niektóre działania, jakie Stany Zjednoczone podjęły po 11 września 2001 r. – w tym te kontrowersyjne, balansujące na granicy łamania praw człowieka lub wprost je naruszające – były uzasadnione wyższą racją. Była nią ochrona obywateli USA, ale i innych państw Zachodu przed groźbą kolejnych zamachów (czego zresztą nie udało się uniknąć – vide Madryt w 2004 r. i Londyn rok później). Ortodoksi praw człowieka nie uznają takiego uzasadnienia. W swoim maksymalizmie gotowi są zgodzić się na ofiary, byle wobec terrorystów postępować humanitarnie, nawet jeżeli oni sami odznaczają się skrajnym bestialstwem, jak to jest w przypadku islamskich fanatyków. Taką postawę prezentuje w Polsce dawny opozycjonista, nieugięty tropiciel ośrodków CIA w naszym kraju, senator Platformy Obywatelskiej, Józef Pinior.

Wziąwszy pod uwagę te racje, trudno nie uznać, że Polska stanęła po właściwej stronie, podejmując współpracę z CIA. Była to współpraca prawdopodobnie wykraczająca poza udostępnienie bazy w Starych Kiejkutach, choć inne jej formy niekoniecznie musiały się wiązać z łamaniem polskiego prawa. Problem w tym, że decyzje, dotyczące tego, co działo się na polskiej ziemi, podjęto w sposób dyletancki. I zapewne z pobudek, o których mówi się od dawna: na postkomunistów było szczególnie łatwo wywierać presję.

Tymczasem wszystkie działania CIA pod polską jurysdykcją powinny być autoryzowane przez najważniejsze osoby w państwie, bo sam fakt oficjalnego działania w Polsce obcych służb specjalnych za wiedzą i zgodą naszych służb jest wyjątkowy. Jeżeli nie istniały do tego odpowiednie ramy prawne, należało je stworzyć.

Ta autoryzacja nie powinna jednak dotyczyć postępowania jawnie sprzecznego z polskim prawem. I to nie z jakichś idealistycznych powodów – w sytuacji zagrożenia terrorystycznego prawa człowieka schodzą na dalszy plan – lecz po prostu dlatego, że dla Polski jako państwa może to mieć poważne i niepożądane konsekwencje, czego właśnie jesteśmy świadkami. Obowiązkiem ówcześnie sprawujących władzę było to przewidzieć. Sprawa przeciwko Polsce przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka oznacza nie tylko problem wizerunkowy, ale przede wszystkim przyczynia się do wzrostu zagrożeń. Dla muzułmańskich radykałów będzie to ostateczne potwierdzenie, że Polska szła ręka w rękę z USA w najostrzejszej fazie wojny z terroryzmem, godząc się na stosowanie najbrutalniejszych metod.

Kompromitująca wydaje się również cena, jaką Amerykanie zapłacili nam za tę ryzykowną operację. 15 milionów dolarów, które wsiąkły zapewne w gąszcz funduszy operacyjnych Agencji Wywiadu, to kwota po prostu niepoważna. Jeżeli państwo decyduje się na świadome łamanie własnego prawa w imię sojuszniczych zobowiązań, powinno – mówiąc cynicznie, ale i realistycznie – podać odpowiednio wysoką cenę. I to liczoną raczej nie w używanych banknotach, nawet w znacznej liczbie, ale w konkretnych zobowiązaniach, dotyczących inwestycji, pomocy w modernizacji armii lub podobnych przedsięwzięciach. Waszyngton kupił nas tanio i jest to prawdopodobnie do dzisiaj powodem do żartów wśród członków tamtej administracji. „Popatrzcie, za jakie grosze można sobie kupić Polskę i robić tam, co się chce".

Przerwane milczenie

Niestety, dzisiaj sprawa wygląda, o ile to możliwe, jeszcze gorzej. Skoro już jeden z poprzednich rządów wpakował nas w ten pasztet, obecnie najlepszą taktyką byłoby konsekwentne milczenie. Do niedawna wydawało się, że wokół takiej postawy trwa porozumienie. Jak rzadko, zgodni byli co do tego wszyscy pierwszoplanowi politycy poza Januszem Palikotem. Dziś Palikot angażuje do współpracy Aleksandra Kwaśniewskiego, który może się okazać jedną z pierwszoplanowych postaci afery.

Ale porozumienie wydaje się sypać. Na razie sprawa tajnego ośrodka AW udostępnionego CIA służy do okładania się po głowach głównie na lewicy. Kwaśniewski milczy, politycy skupieni wokół Millera sugerują coraz częściej, że to on ponosi winę. Ośrodek Palikota z kolei gotów jest wskazywać na Millera jako naczelnego winowajcę. Ale talibowie w Polsce okazują się coraz wdzięczniejszym tematem dla prawie wszystkich aktorów politycznej sceny. Używał go już przeciwko liderowi SLD Jacek Kurski – dla coraz bardziej marginalnej Solidarnej Polski to wygodne narzędzie do zaznaczania swojej obecności na politycznej scenie. Na razie, szczęśliwie, względną wstrzemięźliwość wykazują dwaj najważniejsi aktorzy: Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość. Pytanie, jak długo.

Prawdopodobnie w Europie Środkowej nie tylko Polska wspierała USA w działaniach na granicy prawa, ale tylko u nas sprawa staje się tak głośna. Świadczy to o zatraceniu przez klasę polityczną instynktu racji stanu, który kazałby konsekwentnie milczeć, jeśli nie zaprzeczać.

Można wreszcie zadać pytanie, czy coraz gwałtowniejsza – a przy tym całkowicie jałowa – dyskusja nad odpowiedzialnością za decyzje sprzed 12 lat nie jest inspirowana przez środowiska powiązane z dawnymi i obecnymi służbami wojskowymi. Wszak bezpośrednim wykonawcą i uczestnikiem tego polsko-amerykańskiego partnerstwa był wywiad cywilny, trwający w nieustającym i patologicznym w polskich warunkach konflikcie z „wojskówką".

Mleko się już rozlało. Do polityków można jedynie zaapelować o opamiętanie i choćby śladową odpowiedzialność. Każde pytanie w wywiadzie, każda próba podjęcia tematu tajnego ośrodka CIA w mediach z ich udziałem powinna się spotykać z jedną i tą samą, konsekwentną odpowiedzią: „Nie mam nic do powiedzenia".

Autor jest komentatorem „Faktu"

W sprawie domniemanego tajnego ośrodka CIA w Starych Kiejkutach zadziałaliśmy w sposób dyletancki. Dziś polscy politycy robią wszystko, aby ta sprawa skończyła się dla nas całkowitą porażką.

Dla porządku i szacunku dla polskiej racji stanu w sprawie domniemanego ośrodka CIA w Polsce warto nadal używać trybu warunkowego, nawet jeśli w obliczu informacji, jakie dziś posiadamy, wydaje się to nieco sztuczne. Załóżmy zatem warunkowo, że „Washington Post" opublikował prawdziwe informacje i że polskie służby faktycznie udostępniły Amerykanom swój ośrodek w Starych Kiejkutach, zaś Amerykanie faktycznie przesłuchiwali tam schwytanych islamskich radykałów. Musimy w takim razie założyć również, że przynajmniej część osób z najwyższego kręgu władzy – wliczając do niego przede wszystkim premiera Leszka Millera i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – musiała o sprawie wiedzieć. I co najmniej milcząco ją akceptowała. Odmienne założenie oznaczałoby, że w polskim państwie na początku minionej dekady istniały ośrodki pozostające kompletnie poza kontrolą. O jednym takim wiemy – były to Wojskowe Służby Informacyjne. Jednak za Kiejkuty odpowiadały służby cywilne.

Pozostało 87% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?