W sprawie domniemanego tajnego ośrodka CIA w Starych Kiejkutach zadziałaliśmy w sposób dyletancki. Dziś polscy politycy robią wszystko, aby ta sprawa skończyła się dla nas całkowitą porażką.
Dla porządku i szacunku dla polskiej racji stanu w sprawie domniemanego ośrodka CIA w Polsce warto nadal używać trybu warunkowego, nawet jeśli w obliczu informacji, jakie dziś posiadamy, wydaje się to nieco sztuczne. Załóżmy zatem warunkowo, że „Washington Post" opublikował prawdziwe informacje i że polskie służby faktycznie udostępniły Amerykanom swój ośrodek w Starych Kiejkutach, zaś Amerykanie faktycznie przesłuchiwali tam schwytanych islamskich radykałów. Musimy w takim razie założyć również, że przynajmniej część osób z najwyższego kręgu władzy – wliczając do niego przede wszystkim premiera Leszka Millera i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – musiała o sprawie wiedzieć. I co najmniej milcząco ją akceptowała. Odmienne założenie oznaczałoby, że w polskim państwie na początku minionej dekady istniały ośrodki pozostające kompletnie poza kontrolą. O jednym takim wiemy – były to Wojskowe Służby Informacyjne. Jednak za Kiejkuty odpowiadały służby cywilne.
Państwo w państwie
Ostatnie wypowiedzi najważniejszych wówczas uczestników życia publicznego – w tym zwłaszcza lidera SLD – mogą wskazywać, że tak właśnie było. Miller, mówiąc w „Superstacji" o artykule „Washington Post", użył ciekawego sformułowania: „Żaden premier nie powinien o czymś takim wiedzieć nigdy. Tak jak żaden premier nie powinien wiedzieć o żadnych operacjach, które są dokonywane, bo siłą pracy wywiadu, zwłaszcza wywiadu, jest działanie w warunkach bardzo dyskretnych". Nie jest to zaprzeczenie: „nie wiedziałem". Miller nie ma też racji. Oczywiście że służby nie muszą informować szefa rządu o detalach swoich poszczególnych działań operacyjnych. Jednak w przypadku ośrodka udostępnionego CIA mieliśmy do czynienia z czymś absolutnie szczególnym, o czym premier bez wątpienia wiedzieć powinien.
Z kolei Marek Siwiec, w tamtym czasie szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, oznajmił: „Mogę dać głowę, że zgody literalnie Aleksander Kwaśniewski na to nie wyrażał, bo obawiam się, że byłbym w tej sprawie konsultowany. Nie byłem konsultowany". Literalnie nie wyrażał. A nieliteralnie? Być może więc odpowiedzią na sygnały ze strony służb było stwierdzenie: „Panowie, róbcie, co tam potrzeba, ja o niczym nie chcę wiedzieć".
Jakkolwiek było, domniemana operacja odbywała się na zasadach, które ustawiały nas w pozycji państewka drugiej, a może nawet trzeciej kategorii.