Kompletnie nie. Media społecznościowe zapełniają się kolejnymi zdjęciami „z rąsi", tzw. selfie, które turyści i sami Tajowie robią sobie na tle żołnierzy wyprowadzonych na ulice miast. W Tajlandii we wtorek rano wprowadzono stan wojenny. O godzinie 6:30 rano nadano wystąpienie generał Prayutha Chan-ochy, szefa armii, który podzielił się z rodakami radosną nowiną. Według niego armia ma na celu zaprowadzić pokój w kraju ukochanym przez wszystkich Tajów tak szybko szybko, jak to tylko będzie możliwe.
Zamach co 4,5 roku
W Tajlandii to nic nowego. Od 1932 roku, czyli od końca monarchii absolutnej w kraju armia przeprowadziła 18 zamachów stanu. Wychodzi średnio jeden na 4,5 roku. Przypomina to trochę życie na wulkanie. Wiadomo, że wybuchnie, że zaleje okoliczne tereny niszczycielską lawą, ale ludzie i tak wrócą szybko i odbudują swoje domy, bo nigdzie w okolicy nie ma tak żyznej ziemi jak właśnie pod wulkanem. W sumie niebezpieczeństwo nie jest tak duże.
Żyzną ziemią Tajlandii jest turystyka. Stolica kraju, Bangkok, którego pełna nazwa w języku tajskim brzmi: „Miasto aniołów, wielkie miasto, rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana" (cytuję za Wikipedią), wyprzedziła w ubiegłym roku Londyn pod względem największego ruchu turystycznego na świecie. Bangkok – to wersja skrócona nazwy, pochodzi od określenia: „wieś drzewek oliwnych" – wygrał ze stolicą Wielkiej Brytanii o 20 tys. turystów, 15,98 do 15,96 mln osób, które odwiedziły oba miasta w 2013 roku. Turystyka jest siłą napędową gospodarki kraju, dlatego Tajlandia nie może pozwolić sobie na stworzenie najmniejszego zagrożenia dla odwiedzających ją osób.
Zdjęcia z żołnierzami
W Bangkoku żołnierze pojawili się na głównych skrzyżowaniach, w centrach handlowych i siedzibach stacji telewizyjnych. Nastroje są spokojne, z żołnierzami można robić sobie zdjęcia, choć oczywiście wygląda to mało optymistycznie. Wojsko na ulicach nigdy nie wróży niczego dobrego. Generał Prayuth nakazał także wyłączenie sygnału telewizyjnego stacjom sympatyzującym z protestującymi i organizacjami pozarządowymi. Kto zatem w ogóle protestuje w Tajlandii i przeciwko komu?
Są czerwoni, żółci i od niedawna także zieloni, czyli wojsko. Z tymi ostatnimi jest najprościej, bo skoro armia daje o sobie statystycznie znać co 4,5 roku, pozostaje liczącą się siłą w Tajlandii. Czerwoni, dosłownie czerwone koszule, to zwolennicy byłego premiera Thaksina Shinawatry. Był premierem w latach 2001-2005, można go nazwać oligarchą branży telekomunikacyjnej. Rządził twardą ręką, walczył z handlarzami narkotyków, chciał poprawić warunki życia najbiedniejszych Tajów. Zarzucano mu jednak korupcję, ograniczanie wolności słowa i wreszcie, brak szacunku dla rodziny królewskiej.