Niemiecki adwokat Putina

W Polsce oburzamy się, że nasi najważniejsi partnerzy w NATO i UE wspierają dyplomatycznie kolejne wcielenie imperium zła, czyli Rosję. Tyle że Niemcy nie kierują się kategoriami moralnej słuszności, ale realnego układu sił i interesów – pisze publicysta.

Publikacja: 02.09.2014 02:00

Mimo agresywnej polityki Władimira Putina wobec Ukrainy Angela Merkel chce, żeby zachował on twarz –

Mimo agresywnej polityki Władimira Putina wobec Ukrainy Angela Merkel chce, żeby zachował on twarz – uważa autor

Foto: Bloomberg

Red

Od kilku tygodni trwa szeroka ofensywa dyplomatyczna Berlina, służąca zakończeniu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Niemcy, pośrednicząc w rozwiązaniu tego konfliktu, chcą potwierdzić swoją dominującą rolę w regionie środkowo- i wschodnioeuropejskim, wypchnąć zeń USA oraz utrzymać strategiczne partnerstwo z Rosją. A tym samym odgrywać rolę jednego z kilku mocarstw globalnych, kształtujących porządek światowy.

Prologiem wizyty Angeli Merkel w Kijowie były dwa spotkania ministrów spraw zagranicznych Niemiec, Rosji, Ukrainy i Francji na początku lipca i w połowie sierpnia. W ich trakcie Frank-Walter Steinmeier prezentował wyraźnie prorosyjskie stanowisko. Nie ukrywał, że jest „przeciwny militarnemu rozwiązaniu tego konfliktu", a więc przeciwko temu, ażeby Ukraińcy zdusili siły prorosyjskie i przywrócili pełną kontrolę na swoim terytorium.

Merkel, w odróżnieniu od prorosyjskiego Steinmeiera, odgrywa rolę przyjaciela Ukraińców. W Kijowie zasygnalizowała, że wspiera ich niepodległościowe aspiracje. Ażeby wzmocnić dobre wrażenie, obiecała pół miliarda euro na odbudowę zniszczeń wojennych. Wdzięczni gospodarze ogłosili powstanie planu Merkel (w analogii do planu Marshalla). Żeby jednak Putinowi nie zrobiło się przykro, w tym samym czasie niemiecki wicekanclerz Sigmar Gabriel (SPD) opowiedział się za federalizacją Ukrainy i wyraził wątpliwość co do możliwości zwrotu Krymu Ukrainie.

Te przeciwstawne sygnały wychodzące z Berlina to typowa dla dyplomacji „gra na wielu fortepianach", której celem jest doprowadzenie dwóch stron do stołu negocjacyjnego. Merkel zależy, by Putin zachował twarz, to znaczy, aby Kijów nie zwyciężył w operacji antyterrorystycznej. W zamian liczy na to, że Rosja przynajmniej ograniczy działania dywersyjno-rozkładowe skierowane przeciwko państwu ukraińskiemu.

W Polsce oburzamy się, że nasi najważniejsi partnerzy w NATO i UE wspierają dyplomatycznie kolejne wcielenie imperium zła. Niemcy, którzy budują pozycję mocarstwa światowego, nie kierują się kategoriami moralnej słuszności, ale realnego układu sił i interesów.

Pax Germanica

Kalkulacje niemieckie nie są trudne do przejrzenia. Rząd w Kijowie znajduje się w arcytrudnej sytuacji i prawdopodobnie będzie musiał przystać na dyktat Berlina i Moskwy. Ofensywa antyterrorystyczna załamała się wskutek otwartej interwencji wojsk rosyjskich. Na nową nie będzie ani wystarczających środków, ani być może społecznego wsparcia.

Do rozwiązania dyplomatycznego zmusza także toczący Ukrainę głęboki kryzys gospodarczy i społeczno-polityczny. „Przywódczą rolę" Merkel w rozwiązaniu konfliktu i odbudowie kraju zaakceptowała ukraińska elita polityczna oraz mocarstwa zachodnie (chcąc nie chcąc, również Waszyngton). W ten sposób Niemcy osiągnęły wygodną, acz nieco schizofreniczną pozycję. Odgrywają rolę adwokata obydwu skonfliktowanych stron.

Oczywiście realizacja planu Merkel ma jeden słaby punkt – nieprzewidywalność Władimira Putina. Jednak Merkel najwyraźniej darzy go zaufaniem i wierzy, iż zależy mu na dogadaniu się z Zachodem, a nie na wysadzeniu w powietrze porządku europejskiego. To zaufanie to efekt 33 rozmów telefonicznych, jakie przeprowadziła ona z Putinem od początku stycznia do 20 sierpnia br. (jak obliczył dziennik „Die Welt"). Dla porównania w tym samym czasie Putin rozmawiał 15 razy z Francois Hollande'em, 10 - z Barackiem Obamą, 9 – z Nursułtanem Nazarbajewem, 7 – z Aleksandrem Łukaszenką i po 6 – z Petrem Poroszenką i Davidem Cameronem.

A zatem przesłanką planu Merkel jest wiara Berlina w to, że „układ Merkel-Putin" w odpowiednim momencie zadziała.

Yankee go home!

Berlin, dążąc do rozwiązania dyplomatycznego, ma jeszcze jeden cel. Chce ograniczyć wpływy USA w Europie Środkowej i Wschodniej. W roku 2002 rząd kanclerza Gerharda Schrödera odmówił wsparcia amerykańskiej interwencji w Iraku. Sprzeciwił się jednobiegunowej (unipolarnej) polityce Waszyngtonu, uzurpującego sobie prawo do samodzielnego decydowania o porządku globalnym. W odpowiedzi Amerykanie stworzyli tzw. koalicję chętnych, w której nie było Berlina i Paryża, ale znalazły się w niej kraje środkowoeuropejskie i postsowieckie (Gruzja i Ukraina). Prezydent George Bush junior szczególnie dowartościował Polskę, która stała się jednym z mocarstw okupacyjnych w Iraku. Wynosząc chwilowo Polskę do pozycji mocarstwowej, ostrzegł Niemcy, że USA potrafią zmieniać równowagę sił w regionie środkowoeuropejskim, który dotąd był obszarem szczególnych wpływów Berlina.

Amerykańskie wsparcie Warszawa próbowała wykorzystać do prowadzenia bardziej podmiotowej polityki (szczególnie w trakcie rządów PiS). Ta korzystna dla Polski konstelacja nie trwała jednak długo. Zakończyła ją agresja Moskwy na Gruzję w sierpniu 2008 r., w trakcie której zmęczona wojną na Bliskim Wschodzie Ameryka opuściła swojego najważniejszego sojusznika na południowym Kaukazie.

Niemcy dobrze pamiętają tamtą nauczkę. Dyplomatyczne rozwiązanie kryzysu ukraińskiego przez Merkel byłoby argumentem dla Europy, że Ameryka nie jest już potrzebna na Starym Kontynencie. A wszystkie problemy, i to bez użycia siły, są w stanie rozwiązać Niemcy – przywódca Europy.

Ofensywa Merkel była zaskoczeniem dla Warszawy. Polscy politycy nie kryli zdziwienia, że nie zaproszono ich do stołu rokowań. To zdziwienie jest nie na miejscu. W ciągu ostatniego roku Radosław Sikorski, Donald Tusk czy Bronisław Komorowski nie wystąpili z żadną poważnie przygotowaną inicjatywą w sprawie ukraińskiego kryzysu. Takie są skutki braku polityki regionalnej i bierności dyplomatycznej.

Na dodatek po raz kolejny okazało się, że Berlin za wszelką cenę chce dotrzymać zobowiązań wobec Moskwy, podjętych w trakcie procesu rozszerzeniowego NATO w drugiej połowie lat 90. XX wieku. Niemcy torpedują wszelkie inicjatywy stałej obecności wojsk sojuszu na terytorium nowych członków, rozmieszczenia tam broni jądrowej czy objęcia ich zasięgiem tarczy antyrakietowej. Tym samym narażają na szwank interesy bezpieczeństwa Polski i państw bałtyckich. A wszystko po to, aby w swoich grach z Moskwą mieć trochę silniejsze karty.

I w tym przypadku pretensję winniśmy mieć przede wszystkim do samych siebie. O tym, że nasze interesy bezpieczeństwa są sprzeczne z polityką strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego, wiadomo od końca lat 90., gdy niemieccy socjaldemokraci zaczęli wykuwać oś Berlin–Moskwa. Ale my przez 15 lat siedzieliśmy jednak cicho, nie czyniąc tej kwestii istotnym punktem agendy stosunków dwustronnych i nie poruszając jej chociażby w trakcie corocznych konsultacji międzyrządowych. Gdy przychodzi do rozmów o interesach, to widząc niemieckiego partnera, nagle tracimy rezon. Za przykład może posłużyć obecny minister spraw zagranicznych. Sikorski. Będąc szefem MON w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza (wtedy polityka PiS), miał odwagę przyrównywać partnerstwo niemiecko-rosyjskie do paktu Ribbentrop-Mołotow, ale w Berlinie, będąc szefem MSZ w rządzie Tuska, błagał Niemcy o wzięcie odpowiedzialności i przywództwo w Europie. W ten sposób w imieniu Polski dał Berlinowi carte blanche na politykę europejską i pośrednio zaakceptował partnerstwo z Rosją. Notabene, przykład ten pokazuje, że polska polityka zagraniczna jest funkcją układu personalnego na szczytach władzy, a nie interesów narodowych.

Mamy pretensje do Berlina, ponieważ nie chcemy dostrzegać zasad gry na międzynarodowej szachownicy. Nie rozumiemy, że Niemcy w swojej polityce zagranicznej kierują się wyłącznie własnymi interesami narodowymi. Nie rozumiemy, że szczególne moralne i prawnotraktatowe zobowiązania, jakie RFN ma wobec Polski, wcale nie muszą być wiążące dla Berlina. Nie rozumiemy, że Merkel z dobrego serca nie będzie uwzględniać naszych interesów bezpieczeństwa. Ona nie jest od tego. Dla niej święte są tylko interesy Niemiec. Pretensje winniśmy mieć do naszych przywódców, że entuzjastycznie wspierając w ciągu ostatnich lat międzynarodowe inicjatywy Berlina, zapomnieli o naszym własnym bezpieczeństwie.

Nowe otwarcie

Trudno nie zauważyć, że w ostatnich miesiącach zawód polityką Berlina spowodował odżywanie miłości do Waszyngtonu. Nasi decydenci uznali, że jeśli nie Niemcy, to na pewno Amerykanie wezmą odpowiedzialność za Polaków. Te nadzieje są płonne. W swoim warszawskim przemówieniu Barack Obama nawet nie zająknął się na temat stałej obecności wojsk NATO na terytorium Polski. A to znaczy, że jeśli idzie o czyny, a nie piękne słowa, to pozycja Waszyngtonu nie odbiega w istotny sposób od pozycji Berlina. Przed kilku dniami Biały Dom wyraźnie zaś potwierdził, że stałych baz na terytorium nowych członków nie będzie, bo takie zobowiązanie Ameryka podjęła wobec Rosji. Tę zbieżność stanowisk RFN i USA potwierdza również negatywny stosunek do dozbrojenia Ukrainy.

Próby zbalansowania wpływów niemieckich amerykańskimi w naszym regionie wcale nie muszą przynieść oczekiwanych rezultatów. Przecenianie wsparcia amerykańskiego i wiązanie z nim wielkich nadziei opiera się bowiem na sentymentalizmie, a nie rachunku strategicznym. Z jakiegoś powodu nie potrafimy dostrzec, że dla USA jako mocarstwa morskiego obszar śródziemnomorski (szeroko rozumiany wraz ze zlewiskiem Morza Czarnego) ma strategiczne pierwszeństwo przed obszarem bałtyckim i Polską. Takie są przykre prawdy geopolityczne. Nie znaczy to oczywiście, że mamy odwrócić się do Ameryki plecami, ale przestać grać rolę fagasa i wystawiać jej rachunki.

W tej sytuacji trzeba spróbować nowego otwarcia z Niemcami. Założyć, że pierwszorzędnym problemem polskiej polityki nie jest niemiecki hegemonizm, wymuszający na nas siłą ustępstwa, ale nasze niezwykłe lokajstwo wobec Niemiec. Po roku 2004, gdy osiągnęliśmy formalnie równoprawną pozycję dzięki członkostwu w instytucjach euroatlantyckich, Warszawa ciągle ustępowała Berlinowi w sprawach strategicznych: de facto zaakceptowała niemiecko-rosyjskie partnerstwo energetyczne, wyraziła zgodę na traktat lizboński degradujący pozycję Polski w unijnych strukturach decyzyjnych czy na pakiet klimatyczny. Za te ustępstwa nie wystawiliśmy Berlinowi rachunku, tak jak nie wystawiliśmy rachunku Ameryce za udział w wojnie w Iraku.

Polityka zagraniczna to nie sentymenty i puste, acz spektakularne gesty, które dobrze sprzedają się w mediach, lecz realizowanie interesów narodowych poprzez uzgadnianie ich z potencjalnymi partnerami i budowanie wraz z nimi koalicji służących osiąganiu wyznaczonych celów. Wojna w kraju ościennym może oznaczać, że czas dyplomacji powoli będzie się kończył. Dlatego należy go dobrze wykorzystać i wyciągnąć, ile się da, od Niemiec i USA – naszych najważniejszych partnerów w dziedzinie bezpieczeństwa.

Autor jest historykiem filozofii. Jako ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych pracował w Kancelarii Prezydenta, MSZ ?oraz Kancelarii Prezesa Rady Ministrów

Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA