Nie mam zwyczaju się powtarzać, ale kiedy myślę o korzeniach separatyzmów, o wiotkiej granicy między tożsamością narodową, prawem do godności i wolności grup etnicznych a chorobą nacjonalizmu, zawsze mimowolnie wracam do Gagauzji.
To wzorzec niejako modelowy; tu wszelkie dylematy rysują się wyjątkową ostrością, nie mniej wyraziście niż w Szkocji czy Katalonii, ale na bardzo wschodnich zasadach. O ojczyznach Waltera Scotta czy Luisa Llacha wiemy niemal wszystko, a ich dobry los polega na tym, że tworzą autonomiczne organizmy w ramach nowoczesnych demokracji, które nie tylko dały szansę na konserwowanie odrębności i tradycji obu regionów, ale również otwierają im drzwi do większościowego samostanowienia. Z Gagauzją i Gagauzami jest zupełnie inaczej. Ich pochodzenie, czyli etnogeneza, nie jest ostatecznie potwierdzone, sam fakt istnienia wydaje się cudem, ?a przeszłość i teraźniejszość to wieczne balansowanie przy boku żarłocznego sąsiada.
Kim są Gagauzi? Skąd się wzięli? Wiadomo, że są pochodzenia tureckiego i pojawili się w swojej dzisiejszej ojczyźnie, na żyznych wzgórzach dawnej Besarabii na początku XIX wieku. Przesiedlono ich z pogranicza bułgarsko-rumuńskiego, dawnej Dobrudży, która niegdyś była częścią imperium osmańskiego. Stąd hipoteza, że nie są potomkami Turków, tylko sturczonymi Bułgarami, co akurat dla niniejszego wywodu nie ma znaczenia. Niepodważalnym faktem za to jest, że za cara Aleksandra I przywieziono ich na stepy budziackie jako całkiem już ukształtowany naród, na dodatek nawrócony ?z islamu na wschodnie chrześcijaństwo.
Rozwiązano w ten sposób dwa istotne problemy. Po pierwsze, zasiedlono tereny należące onegdaj do Tatarów bliską im ludnością turkojęzyczną. A po wtóre, zagwarantowano jej dozgonną lojalność wobec Moskwy. Za caratu nie było łatwo, ale dało się jakoś rządy samodzierżawia znieść. Cień nad Gagauzami zawisł za to w XX wieku, kiedy najpierw trafili pod rządy rumuńskie, a potem pod sowieckie. Zarówno pławiący się w nacjonalizmie przedwojenny Bukareszt, jak i z gruntu internacjonalistyczna powojenna Moskwa dla odrębności Gagauzów specjalnie miejsca nie widziały, więc naród topniał jak śnieżna kula aż do początku lat 90. Nie miejsce tu na szczegóły, ale według tego, co wyznał mi do reporterskiego dyktafonu płk Formuzał, liczna grupa Gagauzów po rumuńskiej stronie granicy została w całości wynarodowiona, ci zaś, którym trafił się dobrobyt państwa radzieckiego, albo zostali zagłodzeni, albo wybito im pałkami z głów wszelkie tureckie resentymenty.
U progu mołdawskiej i ukraińskiej wolności Gagauzi mieli więc jedynie elementarną pewność, że niegdyś stanowili naród, ale ile ich było, gdzie mieszkali i jakim językiem mówili – wszystko to było dopiero do ustalenia. Tureckiego uczyli się ze szmuglowanych znad Bosforu kaset wideo z anatolijską kinematografią i muzyką w stylu turko-disco. Trudno im się było nawet policzyć. Łatwiej było powrócić do prawosławia. Motorem była gagauska inteligencja. Kluby dyskusyjne szybko przeradzały się w partie polityczne. Te już w 1989 roku wyłoniły reprezentację polityczną narodu. W 1990 roku powstała Republika Gagauska, która trzymała się kurczowo Związku Sowieckiego. W skład niepodległej Mołdawii weszli dopiero z chwilą rozpadu ZSRR, ale i tak z dużą niechęcią, pełni obaw, że zostaną rozjechani czołgiem rumuńskiego nacjonalizmu.
Dziś jest ich w Mołdawii nieco ponad 150 tysięcy. W ich stolicy Komracie przed biurem baszkana widnieje wielki pomnik Lenina. Obok centralna cerkiew Gagauzów i „dom ludowy", z którego wywodzi się słynna gagauska orkiestra. Wokół pokryte winnicami wzgórza z czystego czarnoziemu, ubożuchne domki i wielgachny turecki bazar, jedyny na świecie, w którym sprzedaje się wieprzową rąbankę i świńskie ryje.
Biedni są według pułkownika Formuzała Gagauzi! Kiszyniów wysyła do nich uzbrojonych po zęby policjantów. Nie szanuje ich autonomii. Nie gwarantuje przyrzeczonej prawem reprezentacji ?w mołdawskich instytucjach przedstawicielskich. W nielegalnym ?– z punktu widzenia Kiszyniowa – referendum wypowiedzieli się przeciw integracji kraju z Unią Europejską. Boją się, że integracja będzie oznaczała rumunizację, czyli ostateczne zniszczenie narodu. Jeśli do tego dojdzie, mówi Formuzał, chwycimy za broń i zrobimy Mołdawianom taką jatkę, że tradycyjne separatyzmy będą przy tym jak liczenie owiec na hali.