Najwięcej prawdy o nas samych jest w baśniach, które lubimy oglądać i słuchać, a nie w badaniach socjologów. Od czasów „powieści dla kucharek” wiadomo, że bohater nie może być prostakiem z gminu, dlatego pamiętna Stefcia z „Trędowatej” nie zakochała się w ordynansie, tylko w ordynacie. Podobnie w „Gwiezdnych wojnach”, gdzie zwalczający się wrogowie pochodzą z tego samego szlachetnego rodu rycerzy Jedi, a nagrodą dla zwycięzcy będzie księżniczka. Nie inaczej u Tolkiena i naśladowców, gdzie od królów i książąt aż się roi, chyba żeby byli pozaziemskiego, a więc szlachetniejszego rodu.
„Diuna” snuje kolejną baśń, bo wszyscy kochają arystokrację
Jeszcze lepiej postarał się autor filmu „Diuna”, który niedawno bił frekwencyjne rekordy w polskich kinach. Jego bohater Paul Atryda to nie tylko książę dynastii panującej na planecie Arrakis; miano rodowe sugeruje, że Atrydzi pochodzą od mitycznego króla Myken Atreusa obłożonego przez bogów klątwą za zbrodnie popełnione w walce o tron. Może te koligacje miały odsunąć pytanie: jakim prawem tytuły arystokratyczne wciąż obowiązują w jedenastym milenium (dziś mamy dopiero trzecie), i to w całej galaktyce?
Czytaj więcej
Dopiero „Diuna” wywindowała Franka Herberta w hierarchii amerykańskich pisarzy. Moim ulubionym za...
Głupie pytanie: baśń nie mówi o tym, co realne, tylko o tym, co pożądane, dlatego intryga rozgrywa się nie w chatach i warsztatach, lecz na królewskim dworze, a osią sporu są przedmioty mityczne lub nadprzyrodzone. Dlatego ani demokracja, ani plebs nie nadają się do baśni. Zapomnijmy o parlamencie i wyborach, liczy się tylko dwór, tak samo unieważnijmy wytwory nauki i technologii – liczy się tylko magia. Za wszystkim stoją mafie i sprzysiężenia, jak manipulatorski zakon damski Bene Gesserit z Diuny.
Ateiści nie istnieją, ale nowa religia polega tylko na empatii i inkluzywności
Owszem, jest w baśniach miejsce dla plebsu, pod warunkiem że rdzenni mieszkańcy planety – niby-Murzyni w bajędach o Robinsonie – będą skromni, pracowici, chętni do przyjęcia prawdziwej wiary i w porę staną po właściwej stronie. Ta religia nie może być trudna i stawiać wiernym wymagań, jej przyjęcie ma być łatwe jak przejście z jasnej na ciemną stronę mocy w „Gwiezdnych wojnach”. Nie ma baśni ateistycznej, bo nie ma też prawdziwych ateistów; każdy w „coś” wierzy, nawet jak się wstydzi tego nazwać. A więc to „coś” ma być lekkie, łatwe i przyjemne; trochę z chrześcijaństwa, trochę z buddyzmu, szczypta New Age. Grunt, żeby było empatycznie i inkluzywnie, a Mesjasz był przystojny jak Paul Atryda z „Diuny”.