Kojącą maścią bywa wtedy hipokryzja i nie chcę tutaj szarpać ani biskupich sutann, ani portek nieszczęsnego Grzegorza Schetyny, który mętnie kluczył wokół upadłego już „kompromisu". Wybitny poziom osiągnęła tylko nieoceniona Julia Przyłębska, która potępiła niedawną rezolucję Parlamentu Europejskiego – upominającą się o prawa kobiet – twierdząc, że narusza trójpodział władz w Polsce. Zapomniała tylko, że na stanowisko została powołana przez rządzącą partię z rażącym naruszeniem prawa i owego trójpodziału, którym dziś usiłuje się osłaniać. Dlatego sprawa będzie żyć i jątrzyć jeszcze dłużej, niż będą protestować na ulicach dzielne dziewczyny ze Strajku Kobiet.
W istocie sprawa jest prosta, jak brak szat nagiego króla z baśni; Kościół ma rację: życie jest święte i nienaruszalne. Ale nie dlatego, że tak głosi dogmat albo że tak należy interpretować piąte przykazanie. Nie wiemy bowiem, kiedy płód staje się człowiekiem. Nie wiemy, bo nie pojmujemy, czym jest życie, jak powstało na tym padole albo kto je przyniósł. Na pewno staje się człowiekiem później, niż dzielą się pierwsze komórki zygoty, ale dużo wcześniej niż w bólu i wrzasku przychodzi na świat. A jeśli nie wiemy, to tym bardziej powinniśmy być ostrożni.
Ale demokratyczne państwo prawa jest dla wszystkich, także dla niewierzących lub wierzących po swojemu. Dlatego świeckie prawo zabezpiecza miejsce dla osób, które tej chwalebnej ostrożności nie podzielają; tak jest we wszystkich państwach demokratycznego Zachodu, ale nie w Polsce. Kościół ma prawo i obowiązek głosić, że aborcja jest złem, ale nie ma prawa ustanawiania państwa wyznaniowego. Gdyby tak było, należałoby opatrzyć sankcją karną także inne grzechy: cudzołóstwo, łamanie postu, nieobecność na mszy. A jeśli ktoś ma wątpliwości, odsyłam do deklaracji o wolności religijnej Soboru Watykańskiego II, którą niedawno tutaj cytowałem. Tylko że o tym soborze polski Kościół pamiętać nie chce.