Skoro wiadomo, że skoków pań nikt nie chce oglądać, a co za tym idzie, nikt nie chce transmitować, to organizatorzy wpadli na to, aby połączyć niepopularną kobiecą dyscyplinę z popularniejszą męską. Stworzono mieszane drużyny skoczków – po dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Panie i panowie skaczą na przemian, choć – jak mi się zdaje – w ramach akcji afirmatywnej kobiety skaczą z wyższej belki, aby dysproporcje w długości skoków nie były tak bardzo widoczne. Bo jaki to byłby sygnał, gdyby nie daj Boże okazało się, że sportsmenki są po prostu gorsze od sportsmenów. Tym bardziej, że to nie dyscyplina klasycznie siłowa, więc teoretycznie panie powinny panom dorównywać.

Myślę, że to dobry wzór dla innych sportów, choć nie wszędzie się sprawdzi (na przykład w tenisie mikst okazał się totalną porażką, ale za to kobiecy tenis z czasem stał się pasjonujący). Są jednak kobiety-sportowcy, których wysiłek warto dowartościować, mieszając ich drużyny z męskimi. Na przykład piłka nożna. Wyobraźcie sobie państwo, że FIFA urządza mistrzostwa świata, na które Polska wystawia drużynę. W ataku obok Roberta Lewandowskiego z Bayernu Monachium staje Ewa Pajor, koleżanka Jakuba Błaszczykowskiego z VfL Wolfsburg. W środku obok Grzegorza Krychowiaka z Paris Saint-Germain staje Ewelina Kamczyk z Górnika Łęczna, na obronie Michałowi Pazdanowi z Legii Warszawa towarzyszy Aleksandra Sikora z Medyka Konin. Na bramce stoi Katarzyna Kiedrzynek (klubowa koleżanka Krychowiaka), a jej zmiennikiem jest Wojciech Szczęsny z AS Roma. Przepisy takiego futbolowego miksta powinny nakazywać, aby w każdej chwili na boisku było przynajmniej po 5 kobiet i mężczyzn. Ach, co to byłby za fascynujący sport!

W piłce nożnej przynajmniej nie ma problemu z nazewnictwem. Wiadomo: są piłkarze i piłkarki – bo już dawno były piłkarki ręczne i siatkarki. A co z paniami skaczącymi na nartach? Polscy komentatorzy postanowili, że będą je nazywali „skoczkiniami”, wychodząc najpewniej z założenia, że to najbardziej godna nazwa, świadcząca o szacunku dla zawodniczek – końcówkę „-ini” lub „-yni” najbardziej lubią też polskie feministki (w ich tekstach pojawiają się takie potworki jak „psychologini”, „naukowczyni” czy „marszałkini”). Kojarzy się wszak z „władczynią”, „monarchinią”. Problem w tym, że komuś innemu – ku oburzeniu i przerażeniu feministek – słowo „skoczkini” może zabrzmieć, jak „sprzedawczyni” lub – o zgrozo - „gospodyni”. I co wtedy?

Mi podobają się formy krótkie. Skoro jest „skoczek”, to może niech będzie „skoczka”. Naturalnie. Tak jak „Polak” i „Polka”.

Polska skoczka pobiła rekord skoczni i zdobyła kryształową kulę… - to by brzmiało dumie!