Ja osobiście w zapomnianym już referendum głosowałem przeciwko niej, ale nie dlatego, że nie podoba mi się mądra i tolerancyjna preambuła. Byłem przeciw, bo jest to twór rozwlekły, mało konkretny, pełen mglistych obietnic. Gdy powstawał, każdy z posłów pragnął dopisać choć jedno zdanie, choć słóweczko, aby upamiętnić swoją osobę na wieki, niby niedorostek wyrzynający inicjały na parkowej ławce.
Moim ideałem jest konstytucja amerykańska: krótka, zwarta, której można nauczyć się na pamięć i której nie trzeba zmieniać, tylko od czasu do czasu dodawać krótkie poprawki.
Z naszą konstytucją jest trochę tak jak z „artykułami henrycjańskimi" z 1573 roku, które opisując całokształt ustroju Rzeczypospolitej przed wyborem króla elekcyjnego, były faktycznie pierwszą konstytucją w dziejach świata. Tylko że polsko-litewska szlachta wobec zbliżającej się elekcji solennie zapisała swe swobody, ale do obowiązków i procedur miała wrócić już w spokojniejszym czasie. Co nigdy nie nastąpiło. W efekcie nikt nie wiedział, jak realizować wyprzedzającą swój czas możliwość wypowiedzenia posłuszeństwa władcy, jeśli łamie prawo, co Amerykanie nazwali później „impeachment". Wypowiadano je więc byle jak i gębą byle jakiego warchoła.
Tacy właśnie jesteśmy. Dzisiejsza konstytucja – mimo objętości – nie ustrzegła przed zdewastowaniem Trybunału Konstytucyjnego i służby cywilnej, przed łapczywością hordy Misiewiczów. Czyżbyśmy potrzebowali jeszcze dłuższej?
Dlaczego tak dobrze funkcjonuje państwo o zwięzłej konstytucji jak amerykańska albo przy jej braku jak w Wielkiej Brytanii?