Czy w wyborach samorządowych 2018 r. czeka nas kryzys podobny do tego, który wstrząsnął Polską polityką przed trzema laty? Złożyły się nań wówczas katastrofa systemu informatycznego obsługującego wybory, skokowy wzrost liczby głosów nieważnych wywołany przez książeczkę zawierającą listy kandydatów oraz istotny wzrost poparcia dla partii umieszczonych na jej pierwszej stronie.
O ile pierwszy z tych problemów nie powinien się powtórzyć, o tyle w przypadku dwóch kolejnych trudno poczuć się uspokojonym. Wygląda na to, że zarówno posłom, jak i Państwowej Komisji Wyborczej (PKW) wydaje się, że problemów tych można uniknąć stosunkowo małym kosztem. Wystarczy dodanie strony tytułowej do wyborczej książeczki i przeprowadzenie kampanii informacyjnej, tym razem pozbawionej błędów. Jako uspokajający argument przywołuje się ostatnie wybory sejmowe oraz wcześniejsze europejskie, w których zastosowanie książeczki nie doprowadziło do zwiększenia liczby nieważnych głosów. Tymczasem takie porównania są nieuprawnione – pomijają one kluczowy tu fakt: w wyborach różnych rodzajów nie głosują ci sami wyborcy.
W wyborach europejskich biorą udział tylko najbardziej zaangażowani i świadomi obywatele – tacy, którzy nie odpuszczają żadnego głosowania. Wybory sejmowe angażują wyborców zainteresowanych krajową polityką. Tych jest tym więcej, im większa jest miejscowość. Prawie co piąty z nich odpuszcza sobie jednak elekcję samorządową. W ich miejsce pojawiają się ci, dla których ważne są sprawy lokalne. Tu zaś obowiązuje dokładnie odwrotny wzór – im mniejsza jest miejscowość, tym jest ich więcej. W skrajnych przypadkach dwa razy więcej obywateli gminy uznaje wybór wójta za wart ich wysiłku, niż jest tych, którzy angażują się w rozstrzyganie, kto będzie premierem. Średnio w bardziej „zlokalizowanej" połowie Polski w wyborach samorządowych oddanych zostaje o prawie jedną piątą głosów więcej niż w sejmowych.
Wyborcy fatygujący się do urn, żeby wybrać włodarza i radnych gminy, dostają też w pakiecie karty do głosowania w wyborach sejmikowych. Wyborach, które interesują ich znacznie mniej. To z tej grupy rekrutują się ci, którzy wrzucali do urn puste kartki. Oni też znacznie częściej niż inni stawiali w 2014 r. krzyżyk na każdej stronie sejmikowej książeczki. To wreszcie wśród nich najwięcej jest tych, którzy oddali głos formalnie ważny, jednak wyrażający tylko brak zaangażowania – głos na pierwszą stronę. Głos o zapewne niezamierzonych konsekwencjach politycznych.
Do takich wniosków prowadzi wiele analiz prowadzonych przez badaczy zjawiska, w szczególności zaś dr. Adama Gendźwiłła oraz autora tego tekstu. Najłatwiej zaś o słuszności wniosków przekonać się, analizując dwa przypadki, w których wyborom sejmiku nie towarzyszyły wybory gminne. Chodzi tu o wybory w Zielonej Górze w roku 2014 – gdy połączenie gmin przesunęło wybory ich władz – oraz o przedterminowe wybory sejmikowe na Podlasiu w 2007 r. Frekwencja była w nich zbliżona do tej z wyborów europejskich. „Wyborcy gminni" nie ruszali się z domu, pozostawiając wybór sejmików tym najbardziej zaangażowanym. W efekcie gwałtownie spadała liczba głosów nieważnych – czy to w porównaniu z wcześniejszymi wyborami, czy z podobnymi gminami głosującymi tego samego dnia na wszystkich poziomach. Zatem z faktu, że w wyborach europejskich i sejmowych książeczka nie zdeformowała wyników wyborów, nic nie można wnosić o tym, co stanie się wtedy, gdy „wyborcy gminni" znów zjawią się przy urnach.