„Silne suwerenne narody pozwalają jednostkom rozkwitać", mówił Trump. Duda podkreślał zaś polskie „umiłowanie prawa każdego narodu do suwerenności i wolności". Trudno dziś o poglądy bardziej niemodne wśród postępowych intelektualistów z wielkich miast. Przy czym mówienie o pełnej suwerenności w dobie internetu łatwo ośmieszyć. „Tak naprawdę nasz świat, łącznie ze światem instytucjonalnym, nieuchronnie staje się globalny, rozproszony i sieciowy" – powiada Jan Hartman w niedawnym wywiadzie. Na swojej nowej anglojęzycznej stronie internetowej „Krytyka Polityczna" mówi zaś, że działa „na rzecz demokracji, równości i kultury ponad państwem narodowym".
Tyle że politycy, którzy mówią dziś o suwerenności, mają na myśli raczej reprezentatywność władzy w sensie postulatu. Od starożytności wiemy przecież, że dla handlu najlepiej byłoby, aby wszędzie istniały te same prawa i mówiono tym samym językiem. Jednak wiemy też, że każda władza polityczna musi mniej lub bardziej skutecznie reprezentować interesy jakiejś zbiorowości, inaczej podlega szybkiej degeneracji. Albo staje się tyranią. Jaki więc „demos" stoi za demokracją ponad państwem narodowym? Czym różni się pojęcie „rozproszenia i sieciowości" od arystotelesowskiego pojęcia oligarchii czy średniowiecznego feudalizmu? Jak odróżnić „umiejętności menedżerskie" od „mandatu niebios" otrzymywanego przez chińskich cesarzy?
Na tak postawione pytania obóz globalistyczny się zżyma i oskarża tych, którzy uparcie mówią o narodach, o jak najgorsze intencje, łącznie z chęcią powrotu do krwawej łaźni wieku dwudziestego. Jednak druga strona nie odpowiada. Nie wiem do końca, co myślą Duda i Trump. Sam wciąż uważam pojęcie państwa narodowego za ważne, bo poza magicznymi słowami dotąd nikt nie pokazał mi alternatywnej drogi do reprezentatywności. Mam też uczucie, że nie jestem jedyny. Nowy zglobalizowany świat będzie musiał to wziąć pod uwagę.
Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego