Na łamach „Plusa Minusa" (wydanie z 27 stycznia 2018 r.) prof. Andrzej Szahaj ogłosił samobójstwo liberalizmu. Niesłusznie i przedwcześnie. Niesłusznie, bo krytykując postawę niektórych liberałów, skupił się na jednym tylko, najszerzej omówionym i bliskim banału aspekcie kryzysu myśli liberalnej. Przedwcześnie, bo (parafrazując Marka Twaina) za takie właśnie należy uznać doniesienia o zgonie liberalizmu. Wyczerpaniu uległy tylko niektóre z obecnych w nim nurtów. Które? Przyjrzyjmy się temu nieco dokładniej.
Jak to często w historii bywa, ziarno kryzysu zostało zasiane w chwili triumfu: w roku 1989. Koniec zimnej wojny wielu postępowych liberałów przywitało jako spełnienie dziejów – ostatni gest historii, którym naraz wieńczyła i unieważniała samą siebie. W perspektywie gospodarczej wolny rynek wygrał wszak z centralnym planowaniem. W kulturze indywidualizm zwyciężył kolektywizm. W polityce demokracja liberalna pokonała komunizm – ostatnią (jak chciano wierzyć) nowoczesną tyranię.
Poglądy te nie zawsze wyznawano łącznie. Funkcjonując równolegle, wytworzyły jednak wspólną wrażliwość, która stała się w ramach liberalizmu dominująca. Tak liberalizm stał się prometeizmem, i to prometeizmem ziszczonym. Wiedzą radosną o tym, że wszystkie fundamentalne zagadnienia polityki znalazły swoje rozwiązanie. O nic nie trzeba już więc walczyć, ani niczego zdobywać. Pozostała przed nami jedynie przygoda powolnej być może, ale nieuchronnej przecież ekspansji. Z czasem wszystkie państwa przejdą na gospodarkę wolnorynkową; wszystkie społeczeństwa odrzucą archaiczne ideologie kolektywne; wszystkie państwa staną się liberalnymi demokracjami. Zagadka została rozwiązana; kamień filozoficzny – odnaleziony. Trzeba już tylko uzbroić się w cierpliwość i nie zrażając się irracjonalnym uporem nieprzekonanych, objaśniać im to, co dla nich najlepsze.
Odmalowany powyżej obraz zawiera oczywiście sporo uproszczeń. Pozwala jednak dostrzec zjawisko, które dla zrozumienia tego, co dzieje się dziś na świecie, ma moim zdaniem fundamentalne znaczenie. Pokazuje mianowicie jak na dłoni charakterystyczną dla wielu liberałów pychę. Ich przekonanie, że wiedzą o czymś, o czym nie wiedzą inni. Że pojęli to, czego reszta nie potrafiła dotąd zrozumieć. Trudno o kogoś mniej tolerancyjnego, aniżeli liberał tego właśnie typu. Poglądy odmienne od własnych (traktowana poważnie wiara religijna; mocne tożsamości wspólnotowe; troska o równość ekonomiczną) budzą u niego irytację. Owszem, gębę pełną ma frazesów o „otwartości". Ale naprawdę nie potrafi dostrzec w opiniach, z którymi się nie zgadza, niczego racjonalnego. Traktowana poważnie wiara religijna zawsze pachnie mu inkwizycją. Nad pozytywnym odnoszeniem się do wspólnotowych symboli wisi mroczny cień nacjonalizmu. Obrona praw pracowniczych czy pomoc dla najuboższych to dla niego irracjonalne „roszczenia". Swoim rozmówcom nie przedstawia więc zazwyczaj przekonujących argumentów. Nie chce ich zresztą przekonać. Pragnie ich reedukować.
Kryzysu myśli liberalnej nie powinno się więc, jak czyni to prof. Szahaj, redukować jedynie do sprawy swoistego „porwania" liberalizmu, jakiego dokonali zwolennicy wolnorynkowej doktryny. Tym bardziej że (używając ekonomicznego żargonu) mamy tu do czynienia z „wrogim przejęciem", obcym samej istocie liberalnej doktryny. Jej zasadniczym elementem jest bowiem wolność człowieka, a nie – globalnej sieci ekonomicznych przepływów.