Do kupionego rewolweru sprzedawca dodał 50 nabojów gratis. – Jak na moje potrzeby taki zapas to stanowczo za dużo – usłyszał w odpowiedzi od Sándora Máraiego, wielkiego pisarza i jeszcze większego samotnika. Samobójstwo wydawało się jedynym logicznym rozwiązaniem. Każda inna decyzja skazałaby go na łaskę instytucji opieki, rządzących w niej pielęgniarek i reguł. Odebrałaby mu prawo do decyzji, kiedy i jak odejść.
Na koniec odłożył pióro i uniósł rewolwer. Miał wtedy 89 lat i nie miał ojczyzny, żony, dzieci ani czytelników. W 1948 roku wyjechał z Węgier, żeby już nigdy więcej tam nie wrócić. Jednocześnie pozostał wierny węgierskiemu, nie zaczął pisać w żadnym innym języku. Zakazał wydawania swoich powieści na Węgrzech, dopóki będą tam stacjonowały sowieckie wojska. Nie chciał też mieć nic wspólnego z węgierską emigracją, podejrzewając ją o miałkość i zacietrzewienie, które wcześniej czy później zawsze dopadają politycznych uchodźców. Trudno sobie wyobrazić, jakim jeszcze murem mógłby się odgrodzić od świata.
„Czekam na wezwanie. Nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora". To ostatnie słowa, jakie zapisał w prowadzonym przez prawie pół wieku dzienniku. Jego oryginał składa się z kilkunastu tysięcy stron. Okrojoną wersję, wybór kilkuset stron, wydawnictwo Czytelnik wznawiało siedem razy. Trzy lata temu zaczęło wydawać jego rozszerzoną, planowaną na pięć tomów edycję (przed kilkoma tygodniami ukazała się jej trzecia część). Nie ma dzisiaj, przynajmniej w Polsce, innego pisarza podobnej co Márai klasy, którego osobiste zapiski byłyby tak oczekiwane i poszukiwane.
A przecież co nas w ogóle obchodzą wynurzenia węgierskiego emigranta, jeszcze do niedawna kompletnie nieznanego w naszym kraju pisarza, który przez czterdzieści kilka lat prowadził relację ze swojego osuwania się w samotność? Co nam do melancholii potomka węgierskiego mieszczaństwa, który został skazany na życie w świecie bez stylu i klasy? Nawet jeżeli jest w niej precyzyjny, bezlitosny i liryczny, to jak długo można mu towarzyszyć w jego „máraiudzeniu"?
Blask, którym świecą strony tego dziennika, jest zawsze ciemny. Jego zdania magnetyzują swoim smutkiem. „W nicości kryje się jakaś euforia" – pisze za którymś razem Márai, jakby sam łapał się na tym, że trochę przesadził. Jakby odkrył, że smutek ma kształt i sposób działania wciągającego go coraz głębiej wiru.