Dyrygował on orkiestrą z tą samą gwałtownością i dynamiką, wykonując łudząco podobne ruchy rękami i korpusem co Hitler, dyrygując narodem. Tak samo nie znosił najmniejszego sprzeciwu i jakichkolwiek oznak niesubordynacji.
Nie ma drugiego zajęcia tak szczelnie wypełnionego władzą co dyrygentura. Polityka nie może się z nią równać. Nie ma tej namacalności, dystans między gestem a zamierzonym efektem nie jest tu tak upajająco krótki jak w świecie wielkich orkiestr i ich władców. Są niemi i bez twarzy, nie wydają żadnego dźwięku i stoją tyłem do publiczności, a jednak decydują o wszystkim, co się dzieje. Pojawili się w XIX wieku, jakby w odpowiedzi na Napoleonów, Metternichów i Bismarcków. Tyle że oni naprawdę robili z muzyką to, co tamtym tylko wydawało się, że robią z historią. Rządzili.
Pierwszy prawdziwy i w pełnym tego słowa znaczeniu dyrygent, sam niepiszący muzyki, tylko kierujący jej wykonaniem, Hans von Bülow, twierdził, że nie ma dobrych orkiestr, są tylko dobrzy dyrygenci. Herbert von Karajan, jeden z największych dyktatorów batuty, w młodości członek NSDAP, porównywał orkiestrę do klucza ptaków podczas lotu. Najważniejszej części tej metafory nie wypowiedział na głos, pewnie dlatego, że uważał ją za zbyt oczywistą. Doskonała jedność i porządek panujące w kluczu są dziełem natury. Dla swoich muzyków to Karajan był naturą – absolutnym władcą ich rozumów, wrażliwości i instynktów. Terroryzował nie tylko orkiestrę, ale i publiczność. Kiedy tylko usłyszał za swoimi plecami najmniejszy szelest czy – nie daj Boże – kaszlnięcie, uciszał muzyków i odwracał się z wyrazem twarzy, który natychmiast pacyfikował niepokornego śmiałka. Jego władza została zresztą potwierdzona urzędowo. W Austrii, gdzie tytuły szlacheckie zlikwidowano jeszcze przed II wojną światową, tylko on jeden, na mocy specjalnego rozporządzenia ministra oświaty, mógł używać przed swoim nazwiskiem przedrostka „von".
Kilka dni temu cały świat hucznie obchodził setne urodziny Leonarda Bernsteina. Jak Karajan na każdy możliwy sposób wyrywał się duchowi czasu, tak Bernstein wykorzystywał jego podmuchy. Zamiast terroryzować – kokietował. Swoim muzykom kazał zwracać się do siebie per „Lenny". Podczas koncertów skakał, tupał, kucał, tańczył, gryzł palce, klękał na taborecie fortepianu. Jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej Arturo Toscanini rozbijał podczas prób batutę o głowy muzyków, wyzywał ich od szewców, świń, morderców, zbrodniarzy i bandytów, ale dyrygując, był więcej niż wstrzemięźliwy, jego ruchy były tak dyskretne, że niemal niezauważalne.
Bernstein – niezależnie od tego, czy miał akurat w ręku batutę – był gwiazdą, kierował całą uwagę na siebie. Nagrywał radiowe pogadanki i audycje telewizyjne. Prowadził wykłady dla dzieci i pisał musicale. Był pierwszym, który zrozumiał, że chcąc utrzymać swą władzę, musi zacząć celebrować ją na zewnątrz. Dzięki Bernsteinowi świat nauczył się kochać dyrygentów. I jednocześnie przestał się ich bać. Był pierwszym tak uwielbianym, a jednocześnie ostatnim wielkim dyktatorem batuty. Macchiavelli miał jednak rację, że bezpieczniej jest budzić strach niż miłość.