Odpowiedź laureata

Niezależnie od różnic poglądów politycznych wszystkim Polakom powinno zależeć na tym, aby Polska nie była traktowana przez potężnego sąsiada jak Bantustan. Widać jednak redaktorom „Gazety Wyborczej” to nie przeszkadza – pisze filozof społeczny

Publikacja: 25.01.2010 01:52

Zdzisław Krasnodębski

Zdzisław Krasnodębski

Foto: Rzeczpospolita

W miarę podnoszenia się poziomu wykształcenia w Polsce nie tylko zmniejsza się czytelnictwo gazet i zdolność wymawiania nosówek (nawet Zbigniew Chlebowski mimo makijażu i treningu psychologicznego nie oduczył się mówić „som” i „którom”), ale również umiejętność zrozumienia prostych tekstów. Zapewne wyjaśnia to ów zastój czytelnictwa. Trudno czerpać wiedzę i przyjemność z lektury, jeśli łączy się to z nadmiernym, nie zawsze uwieńczonym sukcesem, wysiłkiem. Wystarczy więc obraz, happening lub obrzucanie się wyzwiskami.

Gorzej, gdy kłopoty ze zrozumieniem słowa drukowanego pojawiają wśród ludzi pióra. Oto jedna z najbardziej rozpoznawalnych publicystek, a przy tym etyczka i polityczka, z mojego krytycznego opisu stanu polskiej inteligencji wyciągnęła wniosek, że sądzę, iż intelektualiści w żadnym razie nie powinni bezpośrednio wkraczać do polityki. Problem polega natomiast na tym, że w Polsce niemal każdy uważa się za kompetentnego do zajmowania się polityką, że uchodzi ona za dziedzinę życia społecznego niewymagającą żadnej wiedzy czy umiejętności. Wejście w politykę prowadzi też najczęściej do dostosowania się do niskich jej standardów, a nie do ich zmiany, oraz do zaniedbywania właściwych zadań inteligencji – tworzenia oryginalnych dzieł i idei.

[srodtytul]Łopatą do głowy[/srodtytul]

W rezultacie mizeria polskich uniwersytetów jest na pewno nie mniejsza niż mizeria polskiego państwa. I tylko fakt, że w polskiej polityce osiąga się sukces, demonstrując gadżety z sex shopu, może wyjaśnić aprioryczne przekonanie, że twórczyni niezapomnianej Beby Mazeppo, którą dopiero student Wolfgang uwolnił od absorbującej anomalii anatomicznej, swoim udziałem w życiu politycznym od razu podniesie jego standardy.

Mój artykuł z „Rzeczpospolitej” o decyzji przyznania Nagrody Karola Wielkiego Donaldowi Tuskowi spotkał się z zainteresowaniem „Gazety Wyborczej” i komentarzem w stylu Stefana Niesiołowskiego („Podłość roku”, Agata Nowakowska, 21 stycznia 2010 r.). Dziennikarka tej gazety, która zawrzała oburzeniem, nazywa mój tekst płomiennym, choć miał być ironiczny, i nie zauważa, że nie zajmowałem się w nim roztrząsaniem kwestii, czy Donald Tusk jest patriotą czy nie, ani nawet – jak wielkim jest on Europejczykiem.

Ponieważ „Gazeta” jest opiniotwórcza, zwłaszcza w starszych kohortach inteligencji, i kiedyś była „etosowa”, postaram się jeszcze raz wyjaśnić, o co chodzi. Tym razem łopatą do głowy. Może się uda. Inaczej nie będę mógł przyjąć proponowanej przez autorkę prestiżowej nagrody, na pewno bardziej pochlebnej niż doroczne wyróżnienia dla dziennikarza roku.

Chodziło przede wszystkim o to, że Nagroda Karola Wielkiego zostanie wręczona w połowie maja w czasie trwania kampanii prezydenckiej w Polsce. Nie przypuszczam, by jury nie zdawało sobie z tego sprawy. Trudno więc nie uznać jego decyzji za próbę wpływania na polskie wybory. Uważam, że jest to nie do przyjęcia. Jeśli jury chciało nagrodzić Tuska, mogło to zrobić w poprzednim lub przyszłym roku.

Niezależnie od różnic poglądów politycznych wszystkim Polakom powinno zależeć na tym, aby Polska nie była traktowana przez potężnego sąsiada jak Bantustan. Widać jednak redaktorom „GW” to nie przeszkadza. Oczywiście, jeśli jurorzy wiedzą już, że Tusk nie zgłosi swojej kandydatury, moje zastrzeżenia są bezprzedmiotowe.

[srodtytul]Kompetencja orzekania[/srodtytul]

Pisałem też, że wypowiedzi po ogłoszeniu decyzji, w tym cytowane przeze mnie wypowiedzi rzecznika jury, wzmacniają wrażenie, że chodzi o decyzję, za którą stoją motywy polityczne. I to w nich podkreśla się przynależność rodziny premiera RP do „słowiańskiej mniejszości” i jej losy wojenne, pomijając bardziej skomplikowane ich aspekty. Na przykład biskup Heinrich Mussinghoff z Akwizgranu stwierdził nie tylko, że inaczej niż jego poprzednik na stanowisku premiera Tusk już w czasach „Solidarności” na początku lat 80. działał na rzecz budowy demokratycznych struktur w swojej ojczyźnie, ale również, że „interesujące jest to, że jest on Kaszubem i już dlatego rozumie mniejszości”. Nie wydaje mi się, by biskupowi chodziło o mniejszość polską w Niemczech.

Nie ukrywam też, że wolałbym, by nasi niemieccy sąsiedzi nie przypisywali sobie kompetencji orzekania, kto jest polskim patriotą, i mniej energicznie zajmowali się zwalczaniem polskiego nacjonalizmu, który definiują tak, jak im jest wygodnie. Kiedyś przejawem polskiego nacjonalizmu była na przykład walka o system nicejski i system pierwiastkowy. Przypomnijmy więc, o co chodziło:

„Wprowadzony tam [w Nicei] system podejmowania decyzji wyrastał z przekonania, że w rozszerzonej Unii dawne państwa unijne powinny podzielić się władzą z nowymi uczestnikami. Stąd mocna pozycja nie tylko Polski, ale także małych państw. Takie rozwiązanie to wyraz rozsądku, europejskiej solidarności i politycznej dalekowzroczności. Bo jeśli chcemy, by integracja się powiodła, by w przyszłości UE stanowiła kontynentalną wspólnotę dostatnich i wolnych społeczeństw, to dziś musi ona nie tylko uwzględniać dążenia wielkich i bogatych państw, ale również brać pod uwagę marzenia, lęki oraz bariery gospodarcze czy psychologiczne swych mniejszych i biedniejszych członków... Niemcy i Francja, wyrzekając się części wpływów, współtworzyły kompromis na miarę historycznego wydarzenia, jakim jest rozszerzenie UE. Ich samoograniczenie władzy niosło przesłanie, że godzą się, by integracja nowej Unii uwzględniła różne możliwości swych członków... Projekt podziału władzy w europejskiej konstytucji przywraca Francji i Niemcom... dominującą pozycję w Unii. Co gorsza, umożliwia marginalizację nowych członków”.

[srodtytul]Stan amnezji[/srodtytul]

Powyższy tekst zatytułowany „Dlaczego walczymy o Niceę” ukazał się nie w „Naszym Dzienniku”, lecz w „Gazecie Wyborczej” w październiku 2003 roku. Jego autorami byli Adam Michnik i Marek Beylin. Niestety, to, co tak doskonale rozumieli w roku 2003, zapomnieli dokumentnie parę lat później. Obawiam się, że dopiero w stanie obecnej amnezji mogliby uchodzić za „wielkich Europejczyków” i „zachwycać młodzież”.

[i]Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem „Rzeczpospolitej”[/i]

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?