Można odnieść wrażenie, że od 1990 roku w Polsce nie lubi się prezydenta. Nie jakiegoś konkretnie, ale instytucji. Jeśli się mówi o zmianie jego uprawnień, to zawsze na niekorzyść głowy państwa. Także teraz.
Argumentacja premiera za zmianami w zakresie uprawnień prezydenta wygląda zwykle następująco. Polska konstytucja nie przesądza ustroju prezydenckiego lub kanclerskiego. Powoduje za to liczne konflikty, zwłaszcza że część przepisów nie precyzuje jednoznacznie odpowiedzialności poszczególnych organów władzy. W dodatku istnienie silnego prezydenckiego weta sprawia, że głowa państwa, mając mały wpływ na kreowanie pozytywnej polityki, ma dość dużą siłę sprawczą w blokowaniu działań większości sejmowej. I chodzi tu przede wszystkim o silne prawo weta.
Rezultatem takiego ustawienia władzy wykonawczej jest blokowanie zmian proponowanych przez rząd i brak jasnej odpowiedzialności za sytuację w kraju. Trzeba zatem – powiada strona rządowa – klarownie wytyczyć granicę między prezydentem i premierem, a przede wszystkim zdecydować, komu z nich powierzamy władzę w Polsce. I tu głos rządu się zawiesza, następuje milczenie i dla wszystkich jest oczywiste: premierowi.
Dlaczego premierowi? Można tu oczywiście snuć domysły, łącząc propozycje rządu z doraźnymi korzyściami politycznymi. Na pewno stanowią one część motywacji premiera. Tak jest zawsze – nie tylko w przypadku tego rządu. Kiedy tworzy się konstytucję, nie sposób oderwać się od tego, kto w danym momencie sprawuje urząd i w jakiej roli chcielibyśmy go widzieć.
Domaganie się całkowitego wyzwolenia uczestników gry politycznej od bieżących uwarunkowań byłoby z naszej strony brakiem realizmu i dowodziło nieznajomości natury ludzkiej. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy się całkowicie pogodzić z tą doraźnością. Ona może stanowić jakąś część motywacji, ale nigdy nie powinna jej wyczerpywać.