Niemieckie mity i uprzedzenia

Celem polityki niemieckiej jest jednocześnie utrzymanie tożsamości mniejszości niemieckiej w Polsce i asymilacja mniejszości polskiej w Niemczech – pisze filozof społeczny

Aktualizacja: 18.03.2010 19:00 Publikacja: 18.03.2010 18:54

Zdzisław Krasnodębski

Zdzisław Krasnodębski

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/03/18/zdzislaw-krasnodebski-niemieckie-mity-i-uprzedzenia/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/b]

Jakże różne są europejskie standardy, jeśli chodzi o mniejszości narodowe. W Polsce przedstawiciele mniejszości niemieckiej zasiadają w Sejmie, a na Opolszczyźnie wprowadza się dwujęzyczne nazwy miejscowości. Na Białorusi Polacy są zatrzymywani i szykanowani, ale przynajmniej uznawani za mniejszość, w Niemczech nikt Polaków nie prześladuje – pomijając nieprzyjemne incydenty – ale też nikt nie uznaje ich istnienia.

[srodtytul] Nadgorliwość dyplomatów [/srodtytul]

Dlaczego w zasadzie Niemiecka Republika Federalna, kraj praworządny, demokratyczny, liberalny i "zachodni", ma takie problemy z uznaniem istnienia polskiej mniejszości? Sprawa wydaje się przecież oczywista. W każdym większym mieście niemieckim mieszkają tysiące Polaków. Istnienie polskiej mniejszości w Niemczech jest faktem socjologicznym, choć można spierać się o liczby i choć wiele osób jest z pogranicza kulturowego, a niemało Polaków przyjechało po to, by wypisać się z polskości i zostać Niemcami, do czego mają prawo. Ale są też tacy, którzy mając niemieckie obywatelstwo, czują się Polakami i zachowują polską tożsamość nawet wtedy, gdy ktoś z rodziny ma niemieckie pochodzenie.

W dodatku Polacy stanowią od dawna część ludności Niemiec – od końca XVIII wieku, od czasu rozbiorów, Polacy mieszkali w Prusach, mieszkali też w Saksonii, a po 1871 r. w Rzeszy, w tym także w regionach zachodnich – w Zagłębiu Ruhry i w innych ośrodkach przemysłowych. Nie ma też żadnych powodów do obaw przed polską mniejszością. Większość Polaków mieszkających w Niemczech to ludzie dobrze zintegrowani społecznie i lojalni wobec kraju zamieszkania. Zależy im na jak najlepszych stosunkach między Polską i Niemcami. Nie ma także zasadniczych różnic kulturowych czy religijnych w stosunku do Niemców, które mogłyby być źródłem konfliktów.

Wydaje się, że demokratyczna, praworządna, "zachodnia" Republika Federalna, odżegnująca się od wszelkiego nacjonalizmu, bez kłopotu powinna uznać fakt istnienia mniejszości polskiej. Strona niemiecka wysuwa jednak dwa zastrzeżenia. Powołuje się na fakt przerwania ciągłości oraz to, że chodzi głównie o imigrantów. Strona polska zgadzała się z nimi z niepojętą skwapliwością. Jak wiadomo, III RP w ramach wspólnoty interesów starannie unikała podnoszenia jakichkolwiek spornych tematów.

Nadgorliwość, z jaką polscy politycy, dyplomaci i eksperci przyjmowali te argumenty niemieckiej strony, można wytłumaczyć tylko postkomunistyczną traumą i nawykiem posłuszeństwa wobec protektora. Jak pokazało niedawne spotkanie w Berlinie w tej sprawie, przedstawiciele polskiego rządu nadal nie są w stanie wykrztusić słowa "mniejszość", którego zaczęła używać strona niemiecka.

[srodtytul]Inne kryteria dla Niemców[/srodtytul]

Tymczasem słabość argumentów strony niemieckiej rzuca się w oczy. O przerwaniu ciągłości mowy być nie może. Choć po 1918 roku Polonia niemiecka bardzo się zmniejszyła, to jeszcze przed wojną istniały w Niemczech prężne organizacje polonijne. Ich działacze skończyli w obozach koncentracyjnych. Po wojnie, od lat 70. zaczęli znowu napływać Polacy, w latach 80. były to dziesiątki tysięcy.

Dzięki uporowi niemieckiego adwokata z Hamburga, mimo przeszkód stawianych mu przez władze i autorytety polskie i niemieckie, na powierzchnię wychynął niedawno hańbiący dokument z 1940 roku – rozporządzenie Hermanna Göringa likwidujące mniejszość polską w Rzeszy. Uznanie jego nieważności wydaje się sprawą oczywistą. Trudno, by Republika Federalna uznała je za obowiązujące. I wreszcie – dlaczego Polacy mieliby zostać potraktowani inaczej niż inne ofiary polityki III Rzeszy.

Silniejszy wydaje się argument, że dzisiaj większość mieszkających w Niemczech Polaków to imigranci i że do definicji mniejszości należy zwarty obszar osiedlenia. Ale argument ten nie jest stosowany do innych przypadków. Warto przypomnieć, że UE i Niemcy bardzo martwili się o prawa mniejszości rosyjskiej w krajach bałtyckich, mimo że większość Rosjan napłynęła tam w niedawnych czasach sowieckich. Oburzano się nawet, że Łotysze domagali się od Rosjan, by uczyli się łotewskiego.

Nie sposób też nie pytać, ile czasu potrzeba, by imigranci uznani zostali za osiadłych? Niemcy na Pomorzu, Śląsku czy Prusach Wschodnich, ba, nawet w Magdeburgu i Berlinie, też byli początkowo imigrantami. Warto zauważyć, że Niemcy zdają się stosować do siebie zupełnie inne kryteria. Jaka jest bowiem różnica między Eriką Steinbach a urodzonym w Bielefeld, Bremie, Berlinie czy Monachium dzieckiem z rodziny polskiej lub tureckiej?

Otóż czytając niemiecką prasę, można odnieść wrażenie, iż przez sam fakt urodzenia się w Rumii Steinbach nabyła do niej niezbywalne i dziedziczne prawa. Jak donosiła jedna z niemieckich gazet: "Steinbach twierdzi, że dla doświadczenia wypędzenia nie ma znaczenia, jak długo rodzina była osiadła: Heimat jest dla mnie niespełnionym uczuciem, które nigdy nie miało szansy urosnąć. ("Die Welt" 6.01.2010).

[srodtytul]Stracone Breslau i Kolberg [/srodtytul]

Jakże inaczej jest w przypadku Turka czy Polaka osiadłego w Niemczech. On może mieszkać tu od dwóch pokoleń, a mimo to nie należy mu się nic, jeśli nie zostało mu łaskawie przyznane. Brema, Monachium czy Hamburg nie stają się jego ojczyzną, do której miałby szczególne, niezbywalne prawa. Turek czy Polak zamieszkali w Berlinie, Duisburgu lub Bremie nawet w drugim pokoleniu powinni czuć się gościem, przygarniętym, tolerowanym, ale nie gospodarzem. Nie, nikt ich nie "wypędza", choć w pewnym okresie zachęcano "gastarbeiterów" do powrotu, lecz daje się im do zrozumienia, że są "obcy", że lepiej by było, gdyby wrócili tam "wo sie hingehören", a więc skąd przyszli i gdzie ich miejsce.

Od Turka czy Polaka urodzonego w Niemczech, którego rodzice nie przyjechali do Niemiec, by je podbić ani Niemców wytępić, tylko za pracą i dobrobytem, wymaga się, by się zasymilował, nauczył niemieckiego, a turecki czy polski przestały być jego językiem ojczystym. Celem polityki niemieckiej jest jednocześnie utrzymanie tożsamości mniejszości niemieckiej w Polsce i asymilacja mniejszości polskiej w Niemczech.

Oczywiście wszyscy wiemy, że Erika Steinbach nie chciałaby zostać w Rumii. Trudno sobie wyobrazić, by chciała dzielić naszą biedę, zamiast opływać w dobrobycie Republiki Federalnej. Czy Polska Bieruta lub Gomułki nie byłaby dla niej co najmniej bolesnym doświadczeniem, jak utrata "ojczyzny", tym bardziej że jej ojciec mógłby mieć kłopoty z wymiarem sprawiedliwości? Zapewne zmieniono by jej nazwisko na Eryka Sztajnbach, posłano do polskiej szkoły i zakazano mówić po niemiecku.

Oczywiście po 1989 roku, w wolnej Polsce, mogłaby zasiąść w Sejmie jako przedstawicielka mniejszości niemieckiej. Należy jednak wątpić, czy byłaby to dostateczna rekompensata za traumę "ucieczki, wypędzenia i pojednania". Bo też gdy "wypędzeni" i Erika Steinbach mówią o swoim prawie do ojczyzny, mają na myśli prawo do niemieckiej, a nie polskiej Rumii.

Oni cierpią z powodu utraty Breslau, Kolberg i Arnswalde, a nie Wrocławia, Kołobrzegu czy Choszczna, z powodu utraty Schlesien, Pommern i Ostpreussen, i do nich chcą wrócić, a nie do Polski. Dlatego każda wzmianka o polskich granicach tak wywołuje ożywione dyskusje (zob. np. pełne emocji listy czytelników w "FAZ" z 13 marca 2010).

[srodtytul]Tradycja kolonialna [/srodtytul]

Skąd więc tak naprawdę bierze się niechęć do uznania polskiej mniejszości w Niemczech? Najważniejszą przyczyną są niemieckie mity narodowe. Są to, po pierwsze, mit jedności etnicznej, mit krwi ciągle fundamentalny dla niemieckiej tożsamości, mimo powojennych przemian, mimo napływu emigrantów i globalizacji, a także pomimo że połowa obecnego terytorium Niemiec to dawne tereny słowiańskie, a współcześni Niemcy nie są tylko potomkami Germanów, lecz również zasymilowanych Słowian.

Zostało to wyparte z kolektywnej świadomości. Ciągle jeszcze można usłyszeć opowieści o wstydzie doznanym przed laty, gdy ktoś w rodzinie wypadł nie całkiem dobrze w powszechnych pomiarach antropologicznych przeprowadzanych w III Rzeszy, okazując się "słowiańskim mieszańcem", a nie nordykiem czystej krwi.

Nie przypadkiem uderzającą cechą miast niemieckich jest brak różnorodności etnicznej. Nie ma żadnego porównania z Paryżem, Londynem, nie mówiąc już o Nowym Jorku. Nie jest to tylko skutek tego, że niemiecki kolonializm zakończył się przymusowo w 1918 roku, ale także tego mitu, który nakazywał wyodrębnianie "obcych" albo ich "asymilowanie" i absorbowanie, tak by nie pozostał po nich ślad.

Po drugie, łączy się z tym mit wyższej cywilizacji niesionej na Wschód, który nakazuje widzieć rodzinę Steinbach, a być może nawet rodzinę Hansa Franka (którego syn Niklas z równą jak Erika Steinbach zasadnością mógłby się przecież domagać prawa do swego ojczystego Krakowa), inaczej niż polskiego robotnika w Delmenhorst czy tureckiego sklepikarza na Kreuzbergu.

Wciąż wielu Niemców ma taki stosunek do "Wschodu" jak kiedyś Francuzi mieli do Algierii – przed Frantzem Fanonem i "dyskursem postkolonialnym". I tylko szkoda, że Polacy nie bardzo nadają się na Beduinów – choć mogliby się od nich uczyć dumy i poczucia godności, zwłaszcza urzędnicy MSZ.

Nie ulega wątpliwości, że są to mity anachroniczne i szkodliwe, niegodne dzisiejszej Republiki Federalnej, dlatego też uznanie mniejszości polskiej w Niemczech miałoby większe znaczenie dla Niemców niż dla samych "niemieckich Polaków". Stanowiłoby dalszy krok w rozstawaniu się z nacjonalistyczną tradycją, która tyle złego przyniosła Europie, pomagałoby usunąć z niemieckiej tożsamości resztki mitów rasowych oraz etnicznych uprzedzeń, byłoby przekonywającym świadectwem liberalizacji i europeizacji Niemiec.

[i]Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej"[/i]

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/03/18/zdzislaw-krasnodebski-niemieckie-mity-i-uprzedzenia/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/b]

Jakże różne są europejskie standardy, jeśli chodzi o mniejszości narodowe. W Polsce przedstawiciele mniejszości niemieckiej zasiadają w Sejmie, a na Opolszczyźnie wprowadza się dwujęzyczne nazwy miejscowości. Na Białorusi Polacy są zatrzymywani i szykanowani, ale przynajmniej uznawani za mniejszość, w Niemczech nikt Polaków nie prześladuje – pomijając nieprzyjemne incydenty – ale też nikt nie uznaje ich istnienia.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?