Przeczekać poza eurolandem

W naszej zmasakrowanej przez poprawność polityczną debacie publicznej obowiązuje absolutny nakaz chwalenia euro za wszelką cenę i do upadłego – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 25.03.2010 12:34 Publikacja: 25.03.2010 00:46

Przeczekać poza eurolandem

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

[b][link=http://blog.rp.pl/gabryel/2010/03/25/przeczekac-poza-eurolandem/" "target=_blank]Skomentuj na blogu[/link][/b]

Gdyby ktoś jeszcze pół roku temu – jak niedawno George Soros – zapowiedział w Polsce rozpad strefy euro, zostałby w mig uznany za reprezentanta ciemnogrodu, wstecznika najgorszego autoramentu albo wręcz za osobnika niespełna rozumu.

Ba, nie ma pewności, czy podobny los nie spotkałby takiego śmiałka (oczywiście, gdyby nie nazywał się George Soros) także dzisiaj. W końcu ta reguła politycznej poprawności wciąż chyba w naszym kraju nie została uchylona.

[srodtytul]Towarzystwo zadłużonych[/srodtytul]

W każdym razie wciąż nie ma pewności, czy wolno już bez narażenia się na odruchowe sformułowanie pod swoim adresem zarzutu wszetecznego zacofania i szkodnictwa, zadać kluczowe pytanie: czy Polska na pewno powinna się spieszyć do eurolandu? Czy też – przeciwnie, bardziej się nam opłaca otwarcie zadeklarować, że poczekamy na rozwój wydarzeń w strefie wspólnej waluty. Co, rzecz jasna, w żadnym razie nie może oznaczać spowolnienia w uzdrawianiu finansów publicznych. A nawet wręcz przeciwnie.

Czyż nie tak właśnie postąpiliby teraz Niemcy, gdyby byli na naszym miejscu i mieli jeszcze taką sposobność? Orzeczenie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego RFN w sprawie traktatu lizbońskiego dowodzące głębokiego szacunku Niemców dla własnej państwowości i jej atrybutów upewnia w przekonaniu, że tak właśnie by się stało.

Zresztą nawet w momencie zastępowania marki przez euro 60 proc. obywateli tego kraju było przeciw dołączaniu do eurolandu. A zgoda kanclerza Helmuta Kohla na pozbycie się przez Niemcy narodowej waluty była po prostu, w jakiejś mierze, rezultatem jego porozumienia z prezydentem Francois Mitterrandem: niemieckie „tak” dla euro (czyli likwidacja dominującej w Europie niemieckiej marki) w zamian za francuskie „tak” dla zjednoczenia RFN i NRD.

Okładka jednego z ostatnich wydań niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” nie pozostawia w kwestii stosunku Niemców do euro wielu wątpliwości. Jednoeurowa moneta roztapia się na niej, jakby była wykonana nie z wytrzymałego metalu, lecz z nietrwałego plastiku. Albo wręcz z wosku. Rozpływający się (do niedawna) symbol potęgi Europy opatruje tytuł, który nie pozostawia wątpliwości co do tonu okładkowego artykułu: „Die Euro-Luege”, „Kłamstwo euro”. A podpis pod serię zdjęć ilustrujących tekst brzmi: „Zagrożone kraje euro: unia walutowa przekształca się w towarzystwo zadłużonych”.

O euro w tej tonacji pisze się nie tylko w Europie i nie od wczoraj, choć – to prawda – koszmarne kłopoty, w które wpędziła euroland zadłużona po uszy Grecja, ośmieliła krytyków wspólnej waluty. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii Paul Krugman uważa, że kryzys w Grecji dowiódł, iż nie należało jeszcze wprowadzać unijnego pieniądza. A poważne kłopoty euro, włącznie z ewentualnym upadkiem unijnej waluty, wieszczy nie tylko przywołany już George Soros. Prorokują to także na przykład Nouriel Roubini, wytrawny analityk, który przewidział ostatni kryzys, i Christian Saint-Etienne, profesor ekonomii doradzający rządowi Francji.

[srodtytul]Klub oszustów[/srodtytul]

Ekonomistom i politykom sen z powiek spędza jednak nie tylko Grecja (zakładany deficyt budżetowy w 2010 roku – 12,2 proc.). A nawet nie tylko pozostałe państwa z grupy PIIGS – Portugalia (8 proc.), Italy – Włochy (5,3 proc.), Irlandia (14,7 proc.) i Hiszpania (10,1 proc.). Albowiem – w istocie – prawie cała strefa euro z każdym rokiem coraz bardziej zdaje się przypominać klub oszustów, w którym niemal każdy chce wykiwać pozostałych. Jak wyliczono, podstawowe zasady regulujące funkcjonowanie strefy euro (m. in. deficyt poniżej 3 proc. PKB i dług publiczny poniżej 60 proc. PKB) zostały już złamane 43 razy, w tym także przez Niemcy i Francję, i końca tej żałosnej dla pozostałych uczestników euroklubu praktyki nie widać.

Żałosnej i niezwykle kosztownej, albowiem jest rzeczą oczywistą, że za każdym razem za złamanie obowiązującej reguły przez jedno państwo, płacą – ciężko zarabianymi przez siebie pieniędzmi, nie inaczej – obywatele tych pozostałych państw strefy, które reguł nie złamały. Płacą choćby osłabieniem wartości wspólnego pieniądza czy też droższym lokowaniem na rynku swoich obligacji.

Choć przecież, co zresztą oczywiste, doskonale wiadomo, że nikt w eurolandzie za nikogo płacić nie chce, a przynajmniej nie chce tego czynić w sposób jawny, uświadomiony – jak teraz, przy okazji ratowania Grecji, gdy pozostałe państwa strefy euro będą chyba zmuszone wesprzeć budżet greckiego bankruta. To zapewne z tego powodu kraje, które sprowadziły kłopoty na euroland, określono mianem PIIGS (pigs to po angielsku świnie), choć po prawdzie z tych pięciu liter po angielsku trudno ułożyć inne słowo.

Także z tego samego powodu tytuł „Die Euro Luege”/”Kłamstwo euro” na wspomnianej okładce tygodnika “Der Spiegel” redakcja opatrzyła wielce wymownym podtytułem będącym cytatem z artykułu 125. traktatu lizbońskiego, który stanowi m.in., że państwo członkowskie Unii Europejskiej nie odpowiada za zobowiązania innego państwa członkowskiego. Inna niemiecka gazeta, „Bild” – w przeciwieństwie do „Der Spiegel” nie mająca w zwyczaju owijać w bawełnę – wyłożyła to samo Grekom znacznie jaśniej i dosadniej: chcecie pieniędzy na spłatę waszych długów, to sprzedajcie wasze wyspy!

Z każdym nowym złym doświadczeniem rośnie liczba tych ekspertów, którzy dochodzą do wniosku, że unijna waluta nie przetrwa, jeśli w eurolandzie nie powstanie jeden rząd gospodarczy. Powołanie takiego wspólnego dla całej strefy superrządu gospodarczego zaleca między innymi George Soros.

[srodtytul]Europejski rząd[/srodtytul]

No dobrze, ale czy można sobie wyobrazić powstanie i istnienie rządu gospodarczego bez rządu politycznego, bez rządu po prostu, czyli bez demokratycznie wyłanianej – w wyborach ogólnoeuropejskich (w ramach strefy euro) – koalicji rządzącej i jej rządowej emanacji? Z pewnością nie.

A czy w takim razie istnieje wola większości obywateli państw należących do eurolandu, by się na wyłanianie i funkcjonowanie takiego ogólnoeuropejskiego (w ramach strefy euro) rządu zgodzić? Jeśli potraktować poważnie to, co przytrafiło się najpierw konstytucji europejskiej we Francji i Holandii, a potem traktatowi lizbońskiemu – przede wszystkim w Irlandii, ale także w Niemczech, Polsce i Czechach – to na pewno nie. Przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie.

Zatem, jeżeli powstanie wspólnego rządu dla całego eurolandu jest tak mało prawdopodobne, to jak bardzo prawdopodobna jest klęska wspólnej waluty, a w każdym razie – jak mało prawdopodobny jest jej sukces?

Tym bardziej że równie mało prawdopodobny jest scenariusz powołania do życia Europejskiego Funduszu Walutowego w kształcie oczekiwanym przez niemieckiego ministra finansów Wolfganga Schäblego i kanclerz Angelę Merkel, czyli z prawem do wyciągania wobec państw strefy euro ostrych sankcji wymuszających dyscypliną budżetową, z wyrzucaniem z eurolandu szczególnie opornych włącznie.

A teraz: jaki wniosek wyciąga się z tego wszystkiego w Polsce, zważywszy że rozwijaliśmy się w ubiegłym roku szybciej od wszystkich państw strefy euro, a nasze obligacje państwowe sprzedajemy teraz taniej od zbrojnej w euro Grecji? W zasadzie żadnego. W naszej zmasakrowanej przez poprawność polityczną debacie publicznej nadal bowiem obowiązuje absolutny nakaz chwalenia euro za wszelką cenę i do upadłego, a co za tym idzie, wciąż rządzi dyrektywa o konieczności jak najszybszego przystąpienia przez Polskę do eurolandu. Mimo że gołym okiem widać, iż euro nie chroni przed kryzysem, ba, w pewnych sytuacjach może ten kryzys potęgować.

Redakcja „The Economist” w artykule wstępnym oceniła wpływ euro na przebieg kryzysu w ten sposób: „Byłoby absurdem utrzymywać, że rozsądne Niemcy są odpowiedzialne za rozrzutność Grecji lub hiszpańską bańkę na rynku nieruchomości. Jest jednak prawdą, że w ramach unii walutowej notorycznym nadwyżkom w jednych krajach musi towarzyszyć notoryczny deficyt w innych”.

Natomiast ceniony analityk finansowy Gerald Celente, szef amerykańskiej firmy badawczej Trends Research Institute, dodał niedawno na łamach „Parkietu”: „Kim właściwie są ci »geniusze«, którzy chcą pozbyć się narodowych walut mających długą tradycję, by wziąć udział w eksperymencie trwającym zbyt krótko, by można było uznać go za sukces. Euro ma przecież jedynie nieco ponad dziesięć lat i nie dowiodło swej trwałości”.

[srodtytul]Darmowych lunchów nie ma[/srodtytul]

Ale przed kryzysem nie chroni też – rzecz jasna – narodowa waluta, czego historia i teraźniejszość dostarcza przykładów bez liku. I nie trzeba ich szukać pośród najbiedniejszych państw świata; nie brakuje ich przecież także wśród najbogatszych, weźmy choćby Wielką Brytanię pożeraną właśnie – na naszych oczach – przez jej rozdęty deficyt finansów publicznych i gigantyczny dług.

Przed kryzysami najlepiej chronią zdrowe finanse publiczne, niski poziom fiskalizmu i zderegulowana gospodarka. Czyli to wszystko, o czym tak pięknie potrafią opowiadać nasi politycy, zwłaszcza ci z – przynajmniej teoretycznie – liberalnej Platformy Obywatelskiej, a czego żadną miarą nie potrafią w Polsce urzeczywistnić. Ale, dodajmy, ich deklaracje o uzdrowieniu finansów publicznych są wciąż w mocy, więc trzymajmy ich za słowo.

Nie wiadomo, czy euro przetrwa, czy nie – nawet jeśli będziemy bardzo mocno trzymali za powodzenie wspólnej waluty kciuki. Wszelako, skoro istnieje zagrożenie klęski unijnego pieniądza, to czyż rozsądek nie nakazuje (nawet jeśli premier Donald Tusk do spółki z ministrem finansów Jackiem Rostowskim dyktują coś przeciwnego) poczekać na rozstrzygnięcie tej kwestii poza eurolandem? Poczekać tak długo, jak wymagać tego będzie interes Polski. Rzecz jasna, interes Polski zreformowanej, czyli ze zdrowymi finansami publicznymi, najlepiej bez deficytu w tychże finansach i z zerowym długiem publicznym na koncie.

Wtedy nasze obligacje sprzedawalibyśmy taniej nie tylko od Grecji, ale też od tych innych państw eurolandu, które mają nieuporządkowane finanse publiczne. A władze strefy euro słałyby do nas emisariusza za emisariuszem, zachęcając, abyśmy przystąpili do klubu unijnej waluty. Wówczas mielibyśmy znacznie więcej do powiedzenia na temat warunków, na jakich ewentualnie gotowi bylibyśmy to uczynić, czyli na przykład po jakim kursie przeliczyć złotego, bo nasze przystąpienie przyczyniłoby się do wzmocnienia euro. Czy jednak w takiej sytuacji rzeczywiście opłaciłoby się nam pozbywać złotego?

Ale cóż, zamiast poważnie rozmawiać o zmianach (często bardzo bolesnych dla licznych grup wyborców), które należałoby przeprowadzić, aby ten stan rzeczy osiągnąć, czyli co roku uzyskiwać w finansach publicznych nadwyżkę i dzięki temu zacząć redukować dług publiczny, łatwiej do znudzenia powtarzać banialuki o rzekomo wyłącznie niekwestionowanych pożytkach płynących z zastąpienia narodowej waluty unijną i żonglować wciąż nowymi terminami przeprowadzenia operacji przystąpienia do eurolandu.

Czyli – w podtekście – mamić wyborców, że przyjęcie euro pozwoli nam raz po raz zjeść darmowy lunch; zjeść go na koszt innych członków euroklubu, jak teraz próbują to uczynić Grecy. Czyli – nazywając rzecz po imieniu – po raz kolejny oszukać wyborców, bo przecież darmowych lunchów nie ma. Czyż nie, panowie politycy?

[b][link=http://blog.rp.pl/gabryel/2010/03/25/przeczekac-poza-eurolandem/" "target=_blank]Skomentuj na blogu[/link][/b]

Gdyby ktoś jeszcze pół roku temu – jak niedawno George Soros – zapowiedział w Polsce rozpad strefy euro, zostałby w mig uznany za reprezentanta ciemnogrodu, wstecznika najgorszego autoramentu albo wręcz za osobnika niespełna rozumu.

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?