Gdy Tomasz Lis, gwiazda polskiej publicystyki, zdecydował się na pracę w TVP 2, w środowisku dziennikarskim zapanowały szok, konsternacja i zbiorowa histeria. Jak to możliwe, że niedawny krytyk „PiS-owskiej telewizji” wybrał TVP, a nie TVN? Dlaczego nie skonsultował tego z kolegami i złamał niepisaną zasadę: z telewizji publicznej można tylko odejść, ogłaszając się uprzednio ofiarą prześladowań?
Szok był tak wielki, że wymagał natychmiastowej odpowiedzi. Kierowany przez Roberta Krasowskiego „Dziennik” dotarł jakoby do umowy i ogłosił: Lis został kupiony, ponieważ podpisał dwie umowy – gwiazdorską i producencką – dające mu w sumie bajońskie wynagrodzenie, nieporównywalne z żadnym innym na rynku telewizyjnym. Szok już zniknął, ale jego miejsce zajęło teraz święte oburzenie z powodu szastania publicznymi pieniędzmi po to, aby uwiarygodnić się w oczach tych, którzy za chwilę przejmą telewizję publiczną. I tak oto Tomasz Lis, twórca „Faktów”, „Wydarzeń”, „Co z tą Polską?”, laureat Telekamer, zdobywca (o zgrozo!) Grand Press jako dziennikarz roku 2007, stał się – cytuję – „listkiem figowym Urbańskiego”.
„Dziennik” w ogóle nie interesuje się tym, że do TVP wraca jedna z największych gwiazd dziennikarstwa telewizyjnego i że jest to oczywisty sukces telewizji publicznej, która pokazała, że może przyciągać gwiazdy największej wielkości. Sukces łatwo mierzalny zarówno w kategoriach wizerunkowych (spodziewana wysoka jakość i oglądalność programu), jak i biznesowych (oczekiwany wysoki zwrot z inwestycji – dwukrotny!).
Redaktor Krasowski, zamiast zaproponować próbę poważnej analizy, co z tego może wyniknąć dla rynku telewizyjnego (choćby uwolnienie rynku dla tzw. poważnych dziennikarzy, którzy rzekomo mogli do tej pory występować w TVN, TVN 24 czy Polsacie), i debaty publicznej w Polsce, wybrał łatwiejszą drogę. Postawił na sensację i epatowanie czytelnika wulgarną psychologią motywacji Urbańskiego i Lisa, drapując się przy tym w szaty obrońcy publicznych pieniędzy.
Na przełomie lat 2004 i 2005 miałem okazję blisko współpracować z Tomaszem Lisem w Polsacie przy wprowadzaniu na antenę „Wydarzeń” i „Co z tą Polską?”. Kiedy ponad dwa miesiące temu osobiście składałem mu propozycję poprowadzenia programu publicystycznego w Dwójce, obaj doskonale wiedzieliśmy, że nie chodzi o żadne uwiarygadnianie się, lecz o niepowtarzalną szansę zrobienia dobrej publicystyki politycznej w telewizji publicznej. Wolnej od presji typowej dla stacji prywatnych, które gonią wyłącznie za widownią.