Słowa prezydenta Lecha Kaczyńskiego, iż nie ma sensu, by Polska ratyfikowała traktat lizboński, ponieważ jest on martwy i bezprzedmiotowy, zastały mnie w Paryżu, gdzie wraz z innymi przedstawicielami Parlamentu Europejskiego uczestniczę w inauguracji francuskiej prezydencji w Unii Europejskiej oraz w spotkaniu partii centroprawicowych.
Od wtorku, kiedy ukazał się wywiad z polskim prezydentem, w którym padły owe słowa, polska delegacja znalazła się pod silnym obstrzałem wszystkich naszych zagranicznych kolegów. I chociaż próbujemy bronić prezydenta RP, sugerując, że jest to pewnie element sporu z premierem, a nie antyeuropejska wolta, robimy to ze słabnącym przekonaniem, bo misja staje się beznadziejna.
Zresztą, niby dlaczego bronić, skoro on sam rujnuje skutecznie swój wizerunek jako sprawca niechlubnej wiadomości numer 1 w rozmaitych europejskich serwisach prasowych. Znowu jest niezrozumiały i nieprzewidywalny jako osoba, która nie honoruje własnych zobowiązań. Nie jest to jego prywatna sprawa. Jest głową państwa – wystawia na szwank wiarygodność całego kraju.
Przecież wszyscy w Unii są świadomi trudnej sytuacji, w jakiej znalazły się wspólnota i traktat lizboński w związku z decyzją Irlandczyków. Uzgodniono celowość kontynuowania procesu ratyfikacji po to właśnie, by nie poddać się nastrojom kryzysu. Państwa członkowskie dają sobie w ten sposób znak nadziei, wzajemnego zaufania i zrozumienia, że Unia 27 krajów potrzebuje nowych reguł ujętych w traktacie lizbońskim. Blokując ratyfikację, nasz prezydent znowu postawił siebie i Polskę niejako poza tą wspólnotą.
Do tego jeszcze do manifestowania swojej odrębności wybrał moment naprawdę fatalny. Po pierwsze właśnie teraz Polska, w doliczonym litościwie czasie, gra o przyszłość swoich stoczni w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie. Jesteśmy pod ścianą w wyniku horrendalnego zaniechania rządów PiS lekceważących ultimatum Brukseli. Po drugie zabiegamy o łagodniejsze rozwiązania ekologiczne, znośne dla naszego przemysłu.