Reakcję na film Ewy Stankiewicz i Anny Ferens “Trzech kumpli” można porównać do medialnego tornada, które zaskoczyło wszystkich. Nie byłoby to możliwe bez społecznego oczekiwania, które ten obraz spełnił. Wielka zasługa w tym autorek, które stworzyły fascynujące dzieło. Jednak gdyby poruszane problemy nie obchodziły opinii publicznej, tego typu reakcja nie byłaby możliwa. Odzew na “Trzech kumpli” raz jeszcze zadaje kłam powtarzanym w kółko od 19 lat zaklęciom, że Polacy przeszłością są zmęczeni, a zwłaszcza dość mają tematyki lustracyjnej. Okazuje się, że wbrew dominującym ośrodkom opiniotwórczym potrafią oni zrozumieć, iż lustracja to nie “polowanie na agentów”, a rozliczenie przeszłości jest niezbędne dla zbudowania zdrowej przyszłości. Dobrze byłoby więc, aby owa publiczna dyskusja nie została utopiona przez inżynierów świadomości społecznej, którzy zamiast debaty, próbują organizować obronę pamięci Wałęsy przed tworzonymi przez nich samych zagrożeniami.
“Trzech kumpli” to film o elementarnych sprawach i postawach ludzkich, które jak zawsze umiejscowione są w konkretnym miejscu i czasie. Traktuje więc o rzeczach głębszych niż doraźna polityka, z których jednak polityka wyrasta i które również w polityce odnajdują swoje konsekwencje. Jako dzieło sztuki odwołuje się do ludzkich doświadczeń, a więc nie powtarza argumentów użytych już tyle razy, że oderwały się od swoich znaczeń i stały się jedynie znakami walczących ze sobą obozów. Pokazuje, że za naszymi sporami stają konkretne ludzkie losy i określone postawy. W zderzeniu z nimi sofizmaty powtarzane bezmyślnie przez wielu ludzi, w których środowiskach dominowały one tak bardzo, że wydawały się oczywistościami, odsłaniają swoją pustkę.
Przez lata III RP karmieni byliśmy opowieścią o cierpieniu agentów złamanych i zmuszonych do współpracy. Agentów, którzy byli przedstawiani jako ofiary podwójne: na początku SB, a potem okrutnych lustratorów kontynuujących działania komunistycznych służb. Punktem dojścia owej narracji był list współpracownika SB, który (bez komentarza i bez odpowiedzi) opublikowała “Gazeta Wyborcza” przy okazji ujawnienia sprawy Michała Boniego. Autor oburzał się na zachowanie polityka PO, który przeprosił za swoją agenturalną przeszłość. Agent przyjmował, że kolaboracja z SB sama w sobie nie była niczym złym. – Niech nam udowodnią, że swoją działalnością wyrządziliśmy komuś szkodę – domagał się. – Jeśli tego nie zrobią, to ci, którzy nas ujawniają, a więc przysparzają nam problemów, powinni się tłumaczyć.
Tekst ten, który uznać można za kwintesencję antylustracyjnej strategii “Wyborczej”, warto skonfrontować z obrazami z “Trzech kumpli”. Właściwie można zaakceptować punkt wyjścia antylustratorów. Chociaż nie jest prawdą, że większość agentów rekrutowano, stosując zastraszenie czy szantaż, jednak zdarzało się to na tyle często, że warto wziąć ten fakt pod uwagę. Tak najprawdopodobniej wyglądał przypadek agenta “Ketmana”, który posługiwał się jeszcze kilkoma pseudonimami.
Byli agenci wciąż są zależni od tych, którzy mają o nich wiedzę, a więc od dawnych funkcjonariuszy SB i ich mocodawców