Pojawiające się coraz częściej głosy o tzw. impeachmencie (czyli – mówiąc po polsku – o próbach usunięcia prezydenta z urzędu) pokazują, w jakim stanie jest polski ustrój polityczny. Po raz kolejny okazuje się – jak zwracał na to uwagę za czasów jeszcze SLD politolog Artur Wołek – że polski system najlepiej jest nazwać demokracją nieformalną: o tym, co najważniejsze w państwie nie decydują zapisane w prawie procedury, lecz konkretni ludzie, ich charaktery i wzajemne interakcje.
O politycznej sile Aleksandra Kwaśniewskiego nie przesądzały jego konstytucyjne uprawnienia, lecz raczej pozycja polityczno-towarzyska, jaką się cieszył w postkomunistycznych i niektórych postsolidarnościowych kręgach.
O politycznych wpływach Lecha Kaczyńskiego dziś nie przesądza – znów – ustrojowy podział kompetencji, lecz raczej sposób rozgrywania konfliktu z Donaldem Tuskiem, Radosławem Sikorskim i całym środowiskiem Platformy. Znacznie większy wpływ na realne sprawowanie urzędu przez prezydenta Kaczyńskiego ma – piszę to bez uszczypliwości – osobowość głowy państwa i jego polityczno-towarzyskie otoczenie, aniżeli paragrafy konstytucji czy poszczególnych ustaw.
Jeśli więc prawdą jest, że w szeregach PO pojawiają się pomysły, by prezydenta pozbawić urzędu – doprowadzić do wcześniejszych wyborów i przejąć pełnię władzy – widziałbym w tym nie tyle chęć wprowadzenia tyranii, ile raczej przejaw słabości Platformy. Innymi słowy, próba obalenia prezydenta z wrogiego obozu byłaby całkowitą kapitulacją Platformy wobec polskiego ustroju politycznego.
Dziś bowiem coraz lepiej rozumiemy jego konstrukcję i zawarte w nim ograniczenia.