Impeachment zamiast większości

Próba obalenia prezydenta z wrogiego obozu byłaby całkowitą kapitulacją Platformy wobec polskiego ustroju politycznego – pisze Michał Szułdrzyński, publicysta „Rzeczpospolitej”.

Aktualizacja: 04.08.2008 08:16 Publikacja: 04.08.2008 01:55

Plan usunięcia prezydenta Kaczyńskiego z urzędu świadczy o słabości partii Tuska

Plan usunięcia prezydenta Kaczyńskiego z urzędu świadczy o słabości partii Tuska

Foto: Rzeczpospolita, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Pojawiające się coraz częściej głosy o tzw. impeachmencie (czyli – mówiąc po polsku – o próbach usunięcia prezydenta z urzędu) pokazują, w jakim stanie jest polski ustrój polityczny. Po raz kolejny okazuje się – jak zwracał na to uwagę za czasów jeszcze SLD politolog Artur Wołek – że polski system najlepiej jest nazwać demokracją nieformalną: o tym, co najważniejsze w państwie nie decydują zapisane w prawie procedury, lecz konkretni ludzie, ich charaktery i wzajemne interakcje.

O politycznej sile Aleksandra Kwaśniewskiego nie przesądzały jego konstytucyjne uprawnienia, lecz raczej pozycja polityczno-towarzyska, jaką się cieszył w postkomunistycznych i niektórych postsolidarnościowych kręgach.

O politycznych wpływach Lecha Kaczyńskiego dziś nie przesądza – znów – ustrojowy podział kompetencji, lecz raczej sposób rozgrywania konfliktu z Donaldem Tuskiem, Radosławem Sikorskim i całym środowiskiem Platformy. Znacznie większy wpływ na realne sprawowanie urzędu przez prezydenta Kaczyńskiego ma – piszę to bez uszczypliwości – osobowość głowy państwa i jego polityczno-towarzyskie otoczenie, aniżeli paragrafy konstytucji czy poszczególnych ustaw.

Jeśli więc prawdą jest, że w szeregach PO pojawiają się pomysły, by prezydenta pozbawić urzędu – doprowadzić do wcześniejszych wyborów i przejąć pełnię władzy – widziałbym w tym nie tyle chęć wprowadzenia tyranii, ile raczej przejaw słabości Platformy. Innymi słowy, próba obalenia prezydenta z wrogiego obozu byłaby całkowitą kapitulacją Platformy wobec polskiego ustroju politycznego.

Dziś bowiem coraz lepiej rozumiemy jego konstrukcję i zawarte w nim ograniczenia.

Mimo zapisanej w konstytucji zasadzie głosowania proporcjonalnego zbliżamy się dziś do systemu dwupartyjnego. Do dominacji sceny politycznej przez PO i PiS nie doprowadziła zmiana ustrojowa, lecz pewna przemiana mentalności i zachowań Polaków, którzy mieli na tyle dość Polski Leszka Millera, że dwukrotnie, w odstępie 24 miesięcy, odrzucili pozostałości po jego formacji.

Jeśli więc w końcu dojdziemy – na skutek dalszej ewolucji systemu – do dwupartyjności, to osiągniemy równocześnie apogeum politycznego pata. Mechanizm prezydenckiego weta wprowadza bowiem do polskiego ustroju „systemem podwójnej większości”. Gdyby rzeczywiście w Polsce funkcjonowały dwa wielkie ugrupowania polityczne o podobnym poparciu, realnie rządziłoby nie to, które miałoby sejmową większość (50 proc. plus jeden głos), lecz to, które miałoby po swej stronie prezydenta albo posiadało możliwość odrzucenia jego weta.

Większość umożliwiająca skuteczne rządzenie w obecnych warunkach wynosi więc 3/5 głosów w Sejmie, czyli (w uproszczeniu) 276 głosów. Takiej przewagi jednak nie posiadał ani PiS, ani PO – i wbrew świetnym sondażowym wynikom Platformy – nie wierzę, by któreś z ugrupowań w bliskim czasie taką większość zdobyło.

Stąd w partii Tuska pojawiło się przekonanie, że jedynym sposobem na realizację jej programu jest impeachment prezydenta.

Trzeba przyznać, że pod jednym zasadniczym względem PO bardzo przypomina PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego obiecała całkowitą przebudowę Polski, rewolucję moralną i zerwanie z III RP. Ten ambitny projekt realizowany był jednak głównie w sferze retorycznej. Największą przeszkodą, która uniemożliwiała PiS zrealizowanie jego planów, był oczywiście brak większości w Sejmie. Choć udało się zdobyć początkowo głosy do powołania rządu Kazimierza Marcinkiewicza, był to wciąż gabinet mniejszościowy. Gdy zawiązano koalicję z Samoobroną i LPR, partie te – choć pozornie udzielały poparcia – faktycznie uniemożliwiły PiS przeprowadzenie zmian. Warto przypomnieć, że właśnie taka koalicja była dla polityków PiS świetną wymówką – nie da się przeprowadzać reform, ponieważ koalicjant nam nie pozwala.

A Platforma? Ona też doszła do władzy dzięki obietnicom dokonania głębokich zmian, i również jej obietnice okazały się czcze. PO najpierw stępiła ostrze swych reform w negocjacjach koalicyjnych z PSL – pod wpływem sojusznika zawiesiła realizację wielu ze swych pomysłów.

Gdy jednak koalicja się zawiązała, a reformy wcale nie ruszały, PO znalazła sobie nowe wytłumaczenie – prezydenta, który z pewnością będzie wetował zmiany zapowiadane przez Tuska. Sympatycy Lecha Kaczyńskiego zauważą, że zawetował raptem dwie ustawy. Jego przeciwnicy odpowiedzą, że pozostałych kilkadziesiąt ustaw to były „michałki”, a prezydent ostatnio pokazał, co potrafi: uderzył w samo serce reform Tuska (znamienne, że do tych „najważniejszych” zmian wpisano przejęcie i rozbicie mediów publicznych).

Dość jednak, że po prawie dziewięciu miesiącach rządów zamiast realnych zmian w państwie, największym osiągnięciem rządów PO jest wygrzebanie z archiwum analizy stworzonej ponoć na czas kampanii wyborczej – że najlepiej byłoby odwołać prezydenta.

Wszelkie wykłady dla obecnych i przyszłych polityków zawierają zawsze magiczne słowo kompromis. Otóż polityk mający nawet najlepsze pomysły, nawet najlepszą wolę naprawy państwa, nie może tylko mieć racji. Musi też posiadać umiejętność przekonania innych i wcielania swych pomysłów w życie.

Prawu i Sprawiedliwości realizację pomysłów uniemożliwił brak wystarczającego poparcia w Sejmie. Platformie zaś realizację jej pomysłów uniemożliwia… także brak wystarczającego poparcia w Sejmie. Polityk, który mówi, że zmieniłby państwo, gdyby posiadał więcej władzy, jest jak generał, który mówi po przegranej bitwie: na pewno bym wygrał, gdybym tylko posiadał więcej żołnierzy.

Czy takiego stratega można traktować poważnie? Nie. Dlatego trudno też podchodzić dziś poważnie do polityków – bez względu na ich przynależność partyjną – którzy twierdzą, że nie mogą rządzić, ponieważ przeszkadza im w tym zła opozycja.

Pod tym względem ostatnie trzy lata przyniosły wielkie rozczarowanie. Coraz bardziej można się utwierdzić w przekonaniu, że Polską nie da się rządzić, że jest to państwo niesterowne. PiS swoje reformy zdołał wprowadzić tylko połowicznie. Uchodząca za ekspercką partia Donalda Tuska dokonała istotnych zmian jedynie na linii państwo – samorząd.

Wciąż nie doczekaliśmy się jeszcze rozwiązań najważniejszych problemów: reformy mediów publicznych (nie chodzi o kolejny zamach na ich niezależność), służby zdrowia, systemu podatkowego, finansów publicznych i wielu innych.

Być może autorzy naszego ustroju politycznego – dyskutanci Okrągłego Stołu, twórcy małej konstytucji czy wreszcie politycy, którzy stworzyli działającą od 11 lat ustawę zasadniczą – wykazali się wielką mądrością, którą odkrywamy dopiero dzisiaj. Zbudowali trwały ustrój, w którym ceną za stabilizację jest brak możliwości przeprowadzenia fundamentalnej naprawy państwa. Te ograniczenia nie pozwalają jednak na takie skupienie władzy w rękach jednej grupy, które mogłoby zagrozić podstawowym prawom i wolnościom obywateli.

Nie wolno jednak zapominać o drugiej stronie medalu. Polityka w sytuacji, gdy jedni wciąż blokują drugich, to polityka bez wielkich planów i idei, bez dużych projektów reformatorskich. W takich warunkach zamiast modernizacji państwa, autostrad czy ciepłej wody w kranach będą kolejne odsłony sporu polityków, którzy za własną nieskuteczność obarczają winą przeciwników.

Być może nadszedł więc czas, aby zadać sobie pytanie: czy Polska potrzebuje ustrojowego szarpnięcia cugli, i politycznego tsunami prowadzącego do gruntownego remanentu politycznych elit? Czy też wolimy bezpieczną tyranię status quo?

Pojawiające się coraz częściej głosy o tzw. impeachmencie (czyli – mówiąc po polsku – o próbach usunięcia prezydenta z urzędu) pokazują, w jakim stanie jest polski ustrój polityczny. Po raz kolejny okazuje się – jak zwracał na to uwagę za czasów jeszcze SLD politolog Artur Wołek – że polski system najlepiej jest nazwać demokracją nieformalną: o tym, co najważniejsze w państwie nie decydują zapisane w prawie procedury, lecz konkretni ludzie, ich charaktery i wzajemne interakcje.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?