Połóżmy kres despotyzmowi sądów

Uderza, że sąd, wydając wyrok w sprawie małej Róży, zupełnie nie wziął pod uwagę głosu lokalnej wspólnoty: dyrektora szkoły, sołtysa, proboszcza, sąsiadów

Aktualizacja: 24.08.2009 11:28 Publikacja: 23.08.2009 19:34

Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/08/23/polozmy-kres-despotyzmowi-sadow/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/b]

Odrzucenie przez poznański sąd zażalenia rodziców dziecka, które zostało im odebrane decyzją sądu niższej instancji, jest zjawiskiem niezwykłym i precedensowym. Potwierdza ono praktykę, którą od jakiegoś czasu można zaobserwować w Polsce, a która polega na funkcjonowaniu sądów nie jako jednej z władz, ale władzy nadrzędnej. Wynika z tego, że żyjemy w systemie sądokracji, który z demokracją nie ma nic wspólnego.

W sprawie małej Róży z Błot Wielkich w stopniu skrajnym odbijają się zagrożenia tego stanu rzeczy. Oglądamy ludzką tragedię w całości zawinioną przez sądy, które wykazują się nieprawdopodobną wręcz pychą, arogancją i brutalnością. W starciu z nimi zwykli ludzie są bezradni, a nawet zorganizowana opinia publiczna ma wielkie kłopoty, aby się im przeciwstawić.

[srodtytul]Bałagan zagraża dziecku[/srodtytul]

Zacznijmy od faktów, które są wstrząsające. W stosunkowo biednej wiejskiej rodzinie przychodzi na świat czwarte dziecko. Trójka poprzednich jest zadbana i dobrze wychowana, a – wszyscy są co do tego zgodni – całą rodzinę łączy silna więź uczuciowa.

[wyimek]Im słabsze kulturowa spójność i tradycja, tym rozleglejsza i bardziej arbitralna stawała się władza sądownicza[/wyimek]

Czwarty dzień po porodzie sąd odbiera karmiącej matce dziecko, aby przekazać je rodzinie zastępczej. W celu usunięcia pokarmu w szpitalu matce podaje się środki farmakologiczne i stosuje zabiegi fizyczne. Jedyną przesłanką do odebrania niemowlęcia jest opinia kuratorki, która uznała, że w domu panuje bałagan, co miało świadczyć o tym, że rodzina nie jest w stanie się zająć należycie kolejnym dzieckiem.

Niezwykle pozytywnych opinii przedstawicieli opieki społecznej, dyrektora szkoły, sołtysa, proboszcza, sąsiadów wreszcie sąd nie wziął pod uwagę. "Sąd, kierując się dobrem dziecka, przy pasywności matki w sprawowaniu opieki rodzicielskiej oraz braku czasu u ojca dziecka postanowił zażalenie odrzucić" – oświadczył prezes Sądu Okręgowego w Poznaniu.

[srodtytul]Społeczna eugenika [/srodtytul]

Warto się przyjrzeć temu pseudouzasadnieniu, które bije rekordy arbitralności. Jak wygląda ocena stopnia "aktywności matki w sprawowaniu procesu rodzicielskiego"? Czy ciężka praca ojca, która owocuje brakiem czasu, jest czynnikiem patologicznym?

Oficjalnie u matki został stwierdzony lekki stopień upośledzenia umysłowego. Tego typu kwalifikacje przy pozorach naukowości są umowne. Dzieci tej matki są inteligentne i dobrze się uczą. Niezależnie jednak od tego – czy nawet lekkie upośledzenie matki jest wystarczającym powodem, aby sąd miał prawo ingerencji w życie rodziny, włącznie z odbieraniem dziecka? Przecież to nic innego jak rodzaj społecznej eugeniki.

Eugenika była nauką o ulepszaniu gatunków. Od początku XX wieku do II wojny święciła triumfy w krajach Zachodu. Uznawana była za kolejne osiągnięcie nauki umożliwiające budowę doskonałego społeczeństwa. Dopiero eksperymenty narodowego socjalizmu i eugeniczny charakter tej ideologii doprowadziły do jej kompromitacji, chociaż – jak dowiedzieliśmy się niedawno – w Szwecji jeszcze długo po wojnie funkcjonował nakaz przymusowej sterylizacji osób "niepełnowartościowych". Okazuje się, że wprawdzie trudno sobie wyobrazić, aby sąd w Polsce wydał dziś nakaz sterylizacji upośledzonej matki po urodzeniu kolejnego dziecka, ale zamiast tego odbiera się je i przekazuje "lepszej" rodzinie.

Biorąc pod uwagę, że trudno cokolwiek (poza nieporządkiem) zarzucić pozbawionej dziecka rodzinie, wniosek nasuwa się jeden. Głównymi problemami dla sądu wydają się status materialny i pozycja społeczna rodziców Róży. Jakoś nie za bardzo wyobrażam sobie odbieranie dziecka, nawet przez polski sąd, znanym osobom życia publicznego, choćbyśmy wszyscy wiedzieli, że brakowi czasu ojca towarzyszy dużo bardziej realna niż w Błotach Wielkich "pasywność matki w sprawowaniu opieki rodzicielskiej".

Uderzające, że sąd wziął pod uwagę wyłącznie opinię przedstawiciela administracji. Nie obchodzi go głos wspólnoty lokalnej. Sąd, administracja to związane ze sobą organy władzy państwowej. To one, zdaje się, zdaniem sądu są władne decydować o życiu i śmierci obywateli. Jakiekolwiek wspólnoty naturalne: rodzina, społeczność lokalna, nie mają nic do powiedzenia.

[srodtytul]Sędziowski aktywizm [/srodtytul]

Krzywda wyrządzona rodzinie Róży i jej samej jest na tyle oczywista i dojmująca, że aż niezręczne wydaje się dokonywanie na jej podstawie generalizacji. Jednak trzeba.

Funkcjonowanie sądów zaczyna być cywilizacyjnym problemem. W społeczeństwach, w których istniały mocne uwewnętrznione normy kulturowe, sędziowie, jak wszyscy inni, byli nimi związani. Nie były nawet potrzebne kodeksy. W systemie anglosaskim "common law" (dosłownie: prawo powszechne, wspólne) sądy orzekały w oparciu o zwyczaj, precedens, czyli przyjęte wcześniej rozwiązanie. Jednak w systemach prawa stanowionego, kodeksowego prawodawcy również odwoływali się do pojęć funkcjonujących i zrozumiałych na gruncie danej tradycji. Mówili o moralności, sprawiedliwości, dobru, obyczajności. To samo dotyczyło sądów egzekwujących prawo.

Pierwotnie zresztą system sądowniczy osadzony był w porządku religijnym. W kulturze takiej arbitralność sędziego była radykalnie ograniczona. Ingerencja w działanie niezależnych instytucji, takich jak rozmaite formy samorządów, była niezwykle rzadka i musiała być uzasadniona. W wypadku instytucji podstawowej, jaką jest rodzina, interwencja sądu była ewenementem.

Im jednak słabsze kulturowa spójność i tradycja, tym rozleglejsza i bardziej arbitralna stawała się władza sądownicza. Wiązało się to z inżynierią społeczną, której rzecznicy do jakichkolwiek wspólnot mieli stosunek sceptyczny, traktując je jako agregaty jednostek, z których budować można dowolne, oczywiście "lepsze", konstrukcje. Skrajnym przykładem inżynierii społecznej był komunizm, w którym prawo było oficjalnie instrumentem władzy.

Problemy z wymiarem sprawiedliwości mają Amerykanie. Tzw. aktywizm sędziowski budzi tam coraz więcej protestów. Sąd usiłuje coraz głębiej ingerować w życie zawodowe i prywatne. Przykładem tego są nowe, ideologicznie motywowane, normy prawne tworzące nową kategorię przestępstw: "molesting" czy "mobbing". Jednak to w Unii Europejskiej niepowstrzymany rozrost takiego właśnie prawa staje się poważniejszym zagrożeniem.

[srodtytul]Destrukcja tradycyjnej rodziny[/srodtytul]

Administracyjne normy mają zmieniać nasze obyczaje i kulturę. Mają nas emancypować z tradycyjnej – czytaj wstecznej, "patriarchalnej" – kultury. Tradycyjna rodzina przestaje być traktowana jako naturalna, pierwotna w stosunku do państwa instytucja, a staje się rodzajem reliktu.

Jeśli mogą istnieć homoseksualne małżeństwa, to dlaczego nie wymyślić innych ich, np. zbiorowych, form? Przy takim podejściu pojęcie rodziny przestaje cokolwiek znaczyć, staje się sztuczną, arbitralną konstrukcją, z którą państwo może robić, co chce. Właściwie dlaczego rodzice mają wychowywać dzieci? Instytucja państwa – w wypadku Róży sąd – jest przecież wyposażona w opinie specjalistów, może dokonywać wyboru właściwych, lepszych opiekunów.

Wprawdzie całe doświadczenie ludzkie pokazuje, że dzieci wychowują się najlepiej ze swoimi biologicznymi rodzicami, a tradycyjna rodzina jest dla nich optymalnym środowiskiem, ale społeczni konstruktywiści się tym nie przejmują.

Eksponują patologiczny margines rodziny – margines nieunikniony dla każdego ludzkiego przedsięwzięcia – i pod jego kątem chcą tworzyć normy prawne.

Rodzina jest fundamentem naturalnego porządku ludzkiego. Akceptując go, akceptujemy ludzkie ograniczenia z niego wynikające. Odrzucając je, zrywając naturalne więzi, człowiek musi się jednak na czymś oprzeć. Opiera się więc na swojej arbitralnej władzy, a więc na tworzonych przez siebie instytucjach, które nie są już niczym ograniczone. I tak wyemancypowany, współczesny człowiek wydany zostaje na pastwę despotycznych instytucji, w tym konkretnym wypadku, sądów. Wiara, że na człowieka, który przywdzieje togę, spływa szczególne objawienie, żywiona przez tych, którzy w nic innego nie wierzą, byłaby zabawna, gdyby nie jej konsekwencje.

[srodtytul]Krzywda małej Róży[/srodtytul]

W Polsce z sądami i całym wymiarem sprawiedliwości mamy kłopot szczególny. Brak jego oczyszczenia i uporządkowania przy wychodzeniu z komunizmu jest chyba najbardziej dojmującym zaniechaniem, obciążającym wszystkie sfery życia. Wprawdzie od upadku komunizmu minęło 20 lat, ale pozostawienie dawnej struktury prawnej powoduje, że w nowych warunkach, w nowych formach reprodukuje ona stare schorzenia.

Grupy rozumnych i kompetentnych prawników borykają się z nią może jeszcze bardziej niż reszta obywateli. Cywilizacyjny problem rozrostu i despotyzmu aparatu prawnego dziś nakłada się więc na jego szczególny charakter w Polsce. Sprawa Róży z Błot Wielkich jest tego dobitnym przykładem.

Czy sąd w Poznaniu uznał rację sądu w Szamotułach, czy tylko w imię korporacyjnego interesu – postawy niezwykle silnej wśród sędziów w Polsce – nie chciał kwestionować wyroku swoich kolegów? Oba wyjaśnienia jawią się równie ponuro.

Rodzinie w Błotach Wielkich zrobiono wielką krzywdę. Miejmy nadzieję, że nacisk opinii publicznej zmieni decyzję sądu i przywróci dziecko rodzinie. Podkreślam sprawę nacisku opinii publicznej, gdyż w Polsce z „niezawisłości” sądów zrobiono fetysz. Niezawisłość jest tylko środkiem do uzyskania celu, jakim jest sprawiedliwe prawo. Jeśli „niezawisłość” obraca się przeciw temu celowi, to należy się zastanowić, co z nią zrobić.Ci, którzy wyrządzili krzywdę rodzinie w Błotach Wielkich, skompromitowali się jako sędziowie i powinni ponieść tego konsekwencje. Ta sprawa obok oczywistego wymiaru moralnego, który każe się zaangażować po stronie rodziny, której odebrano dziecko, ma szerszy wymiar społeczny. Czy zaakceptujemy barbarzyństwo i despotyzm sędziowski?

[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/08/23/polozmy-kres-despotyzmowi-sadow/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/b]

Odrzucenie przez poznański sąd zażalenia rodziców dziecka, które zostało im odebrane decyzją sądu niższej instancji, jest zjawiskiem niezwykłym i precedensowym. Potwierdza ono praktykę, którą od jakiegoś czasu można zaobserwować w Polsce, a która polega na funkcjonowaniu sądów nie jako jednej z władz, ale władzy nadrzędnej. Wynika z tego, że żyjemy w systemie sądokracji, który z demokracją nie ma nic wspólnego.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń