Wydawało się, że Bronisław Komorowski zrobił wszystko, aby wypaść słabo. Jego kampania, nastawiona na rywalizację z Lechem Kaczyńskim, nie uległa modyfikacji mimo zasadniczej zmiany sytuacji politycznej po tragedii smoleńskiej. Marszałek nadal miał być lepszym Lechem Kaczyńskim, tzn. nieco konserwatywnym patriotą, dobrym ojcem rodziny o ładnej przeszłości i rodowodzie.
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2010/06/20/komorowski-zwyciezca-mimo-woli-2/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Nic więcej, żadnego przekazu merytorycznego poza straszeniem konkurentem i sloganem "zgoda buduje". Seria wpadek marszałka wykraczała poza zwykłe przejęzyczenia, odsłaniała obszary ignorancji, które kompromitują polityka. Wpisanie Norwegii do UE czy mylenie budżetu państwa z produktem krajowym brutto świadczy o elementarnych brakach wiedzy o Europie i ekonomii. Pełniący obowiązki prezydenta marszałek zachowywał się, jakby nie wierzył w sukces, usiłując maksymalnie wykorzystać prerogatywy, jakie trafiły się mu zrządzeniem losu po katastrofie smoleńskiej. Nie łamał prawa, ale naruszał polityczną przyzwoitość.
Wykazywał się absolutnym brakiem jakiejkolwiek charyzmy, jak – nadużywając tego pojęcia – nazywa się dziś polityczną atrakcyjność. Właściwie nie miał do powiedzenia nic na żaden temat i był chyba najnudniejszym (obok bezkonkurencyjnego Waldemara Pawlaka) z kandydatów na prezydencki urząd. Niezwykle trudne było odnalezienie entuzjastycznego zwolennika Bronisława Komorowskiego. Ci, którzy deklarowali głosowanie na niego, w prywatnych rozmowach przyznawali, że robią to mimo albo wbrew, w każdym razie bez specjalnej ochoty.
Wydawało się, że na niekorzyść kandydata PO działa brak przygotowania Polski do kolejnej powodzi i pierwotna niezgoda Polaków na przekazanie Rosjanom śledztwa w sprawie smoleńskiej katastrofy. Okazało się, że żadna z tych spraw nie miała znaczącego wpływu na decyzje obywateli i wynik nie różni się wiele od tego, jaki mógłby być, gdyby od początku kwietnia nic się nie zmieniło w naszym kraju.