Jak co roku 11 listopada przeszedł ulicami Warszawy Marsz Niepodległości. Wydarzenie to nie wywołałoby zapewne większego zainteresowania, gdyby nie zorganizowane przez środowiska lewicowe protesty. Doprowadziły one do szeroko relacjonowanych przez media zamieszek. Lewica zarzucała uczestnikom marszu nawiązywanie do tradycji przedwojennego Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR) i tym samym propagowanie antysemityzmu.
Niespełna dwa tygodnie później generał Wojciech Jaruzelski wziął udział w posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Został zaproszony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w charakterze doradcy. Już wcześniej obecny prezydent wykonał wiele przyjaznych gestów w stosunku do generała: wiosną podwiózł go do Moskwy prezydenckim samolotem, a w sierpniu zaprosił do Zamku Królewskiego na uroczystość przejęcia insygniów najważniejszych polskich orderów.
Robił to, choć niewątpliwie doskonale zdawał sobie sprawę z roli, jaką Jaruzelski odegrał w naszej historii, w tym podczas antysemickich czystek w latach 60.
Zestawienie tych dwóch, wydawałoby się zupełnie różnych, wydarzeń, może być pomocne w szukaniu odpowiedzi na pytanie, jaki jest stosunek współczesnych polskich elit do antysemityzmu. Porównanie politycznych i medialnych komentarzy, które towarzyszyły Marszowi Niepodległości, z komentarzami na temat udziału Jaruzelskiego w posiedzeniu RBN, prowadzi do smutnych wniosków.
Polskie życie publiczne podszyte jest hipokryzją. Dominują w nim podwójne standardy. Wartości etyczne zwykle odgrywają rolę służebną w stosunku do kalkulacji politycznych. Dotyczy to, niestety, również jednej z najbardziej odrażających form rasizmu, jaką jest antysemityzm. Ostatnie wydarzenia pokazały, że nie potępia się go jako czegoś, co jest bezwzględnie złe. Przeciwnie, piętnuje się go, gdy płyną z tego jakieś doraźne korzyści polityczne, toleruje – gdy zwietrzy się w tym interes.