Magierowski: UE chce narzucać parytety przedsiębiorstwom

Urzędnikom z Brukseli nic do tego, kto będzie zarządzał europejskimi firmami – publicysta "Rzeczpospolitej" polemizuje z tezami Jerzego Buzka i Viviane Reding

Aktualizacja: 03.03.2011 04:03 Publikacja: 02.03.2011 20:59

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

W dziedzinie równości płci polityczne elity zjednoczonej Europy nie mają za bardzo czym się pochwalić. W ciągu 53 lat istnienia Parlamentu Europejskiego zaledwie dwukrotnie jego pracom przewodniczyły kobiety, obie pochodzące z Francji: Simone Veil (w latach 1979 – 1982) oraz Nicole Fontaine (1999 – 2002). Mężczyźni dostąpili tego zaszczytu 26 razy...

W przypadku Komisji Europejskiej było jeszcze gorzej. 11 panów przewodniczących i ani jednej pani: Walter Hallstein, Jean Rey, Franco Maria Malfatti, Sicco Mansholt, Franćois-Xavier Ortoli, Roy Jenkins, Gaston Thorn, Jacques Delors, Jacques Santer, Romano Prodi, José Manuel Barroso.

Na szczęście ostatnimi czasy coś zaczęło się zmieniać. Jutrzenką nadziei była nominacja baronessy Ashton na stanowisko wysokiej przedstawicielki Unii ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, uzgodniona przez liderów UE w ramach nieformalnego parytetu. Była współpracowniczka pisma "Marxism Today" i szefowa oddziału państwowej służby zdrowia w Hertfordshire miała stanąć w awangardzie kobiecej ofensywy w unijnych instytucjach.

Okazało się jednak – o dziwo – że braku kompetencji i talentu nie da się nadrobić urokami płci pięknej. Catherine Ashton prawdopodobnie nie zostałaby ministrem spraw zagranicznych w żadnym europejskim rządzie, ciężko byłoby jej nawet wygrać jakiekolwiek wybory w jakimkolwiek hrabstwie. Niewykluczone jednak, że po zakończeniu kariery politycznej baronessa znajdzie miejsce we władzach jakiejś dużej spółki – jeśli tylko ziszczą się kolejne plany "wyrównywania szans" rodzące się właśnie w głowach przywódców Unii.

Jerzy Buzek, przewodniczący europarlamentu, oraz Viviane Reding, wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej, proponują wprowadzenie parytetów w zarządach firm ("Rz", 1.03.2010). Przytaczają dane banku inwestycyjnego Goldman Sachs, według którego "usunięcie nierówności płci w biznesie pozwoliłoby na zwiększenie produktu krajowego brutto o 9 procent".

Goldman Sachs na pewno użył do swoich obliczeń potężnych komputerów. Ja takowymi nie dysponuję, ale odważę się zaryzykować stwierdzenie, iż obsadzenie zarządów wszystkich przedsiębiorstw w Europie samymi kobietami przyniosłoby wzrost co najmniej 18-procentowy.

Jeszcze ciekawsze są wyniki ankiety przeprowadzonej przez McKinsey & Company. "Zysk operacyjny zbadanych przedsiębiorstw, w których kobiety stanowią większość w zarządzie, jest o 56 proc. większy od tych, w zarządach których zasiadają sami mężczyźni" – piszą Buzek i Reding. Gdyby wszystko było takie proste, założona przez dwie panie firma produkująca biżuterię z bursztynu miałaby większe zyski niż saudyjski koncern naftowy z dziewięcioma brodaczami w zarządzie.

A może należałoby zinterpretować dane McKinseya trochę inaczej: niektóre menedżerki osiągają świetne wyniki, bo mają odpowiednie doświadczenie, są kreatywne, gdy trzeba, wykazują się brawurą, a kiedy indziej – zachowują zdrowy rozsądek. Radzą sobie w biznesie nie dlatego, że są kobietami, lecz dlatego, że są kompetentne (co odróżnia je od pani Ashton), i z tego powodu dotarły na sam szczyt.

Buzek i Reding powołują się zresztą na wspomniany raport w sposób wybiórczy. Autorzy badania McKinseya piszą wyraźnie, iż narzucanie parytetów nie jest najlepszym rozwiązaniem. Proponują raczej szeroko rozumianą pomoc socjalną i merytoryczną dla kobiet, które planują karierę menedżerską w przedsiębiorstwie: wspieranie młodych matek, które po porodzie chciałyby szybko wrócić do firmy, możliwość pracy w domu, wszelkiego rodzaju szkolenia uwzględniające specyfikę płci.

W raporcie można też znaleźć niezwykle pouczającą statystykę mówiącą o powodach porzucania kariery zawodowej przez kobiety: aż 45 proc. chce poświęcać więcej czasu dzieciom, 32 proc. uznaje, że dochody gospodarstwa domowego są na tyle wysokie, iż nie muszą pracować. 29 proc. nie czuje satysfakcji z pracy, 24 proc. potrzebuje więcej czasu dla "innych członków rodziny", a 23 proc. jest zmęczonych "zawodową rutyną" (można było podać kilka odpowiedzi).

Większość kobiet rezygnuje zatem z kariery nie dlatego, że nie może przebić szklanego sufitu, lecz dlatego, iż dostrzega inne, ważniejsze priorytety. Unijni przywódcy mogą oczywiście uznać nieodpartą potrzebę wychowywania dzieci za groźny atawizm, ale raczej nie są w stanie go wykorzenić. Na szczęście.

Buzek i Reding podają w swoim tekście przykład Norwegii jako kraju, który w 2003 roku z sukcesem wprowadził parytety w zarządach koncernów notowanych na giełdzie. Zapomnieli dodać, iż znalezienie setek odpowiednich kandydatek do władz spółek nie było łatwe, a norweski rząd utworzył specjalną internetową bazę danych o menedżerkach ze stosownym wykształceniem, by przedsiębiorcy mogli z niej czerpać inspiracje. Wyobraźmy sobie prezesa norweskiej firmy, który przedstawia nowego członka zarządu: "Witam panów. Oto nasza nowa koleżanka, pani Knutsen. Znalazłem ją w bazie danych".

Czy unijni włodarze chcieliby, aby w europejskich firmach zaczęły rządzić "panie z baz danych"? Czy raczej błyskotliwe i pracowite bizneswomen, które nie potrzebują żadnych parytetów, bo są po prostu lepsze od swoich kolegów?

Szef europarlamentu i pani komisarz piszą: "Parytety to dla niektórych kontrowersyjne rozwiązanie. Ich pozytywne skutki są jednak bezsporne – w krajach, które je wprowadziły, szybko rośnie liczba kobiet w zarządach spółek".

Proszę wybaczyć, ale to fałszywy argument: skoro w Norwegii karą za niedostosowanie się do nowych regulacji było... rozwiązanie firmy, to nic dziwnego, że "wzrosła liczba kobiet w zarządach spółek". Równie dobrze można by napisać, że kara śmierci za palenie papierosów w miejscach publicznych przyniosłaby pozytywne skutki, bo ludzie zapewne przestaliby palić w miejscach publicznych.

Artykuł Jerzego Buzka i Viviane Reding jest utrzymany w tonie szantażu. "Wyznaczmy sobie ambitny cel. Do 2015 r. przynajmniej 30 proc. członków zarządu powinny stanowić kobiety. Do 2020 r. odsetek ten powinien wzrosnąć do 40 proc. (...) Niektóre przedsiębiorstwa zauważyły już, że równość oznacza większe zyski, inne potrzebują więcej czasu. Zmiany są nieuniknione. Liderzy biznesu muszą podjąć decyzję: czy szklany sufit zacznie się kruszyć sam, czy też zostanie rozbity za pomocą regulacji?".

To szczególny sposób pojmowania procesu demokratycznego, choć po przepchnięciu przez Unię Europejską traktatu lizbońskiego nic już nie powinno nas dziwić. Zmiany są nieuniknione? Niby dlaczego? Czy ktoś je zadekretował? A może wszyscy powinniśmy się już przyzwyczaić, że pewne decyzje w Unii są podejmowane wedle wzorców z "Marxism Today"?

Zmuszanie prywatnych przedsiębiorców do wprowadzania parytetów w zarządach spółek to deptanie zasady wolnego rynku. Ani Jerzemu Buzkowi, ani Viviane Reding, ani Hermanowi Van Rompuyowi, ani Jose Manuelowi Barroso nic do tego, kto będzie we władzach Nokii, BP, Fiata, Siemensa, Mietaleksu czy Drutaleksu. Zadaniem biznesmenów jest dbanie o rozwój przedsiębiorstwa i zapewnienie zysków dla akcjonariuszy, a nie realizowanie mrzonek ideologów feminizmu.

Jeśli właściciel Drutaleksu uzna, że znająca trzy języki pani Agnieszka po studiach ekonomicznych z dyplomem MBA będzie lepszym menedżerem niż pan Wiesiek po technikum druciarskim, to da szansę pani Agnieszce. Chyba że będzie musiał na chybcika szukać "pani Knutsen z bazy danych".

Zamiast uprawiać dętą propagandę, unijni liderzy powinni się raczej zastanowić, jak pomóc tym kobietom, które naprawdę pomocy potrzebują: biznesmenkom rzucającym się na głębokie wody i zakładającym własne firmy. Restauracje, kawiarnie, sklepiki z pasmanterią, prywatne przedszkola, kwiaciarnie, biura tłumaczeń, galerie sztuki, studia architektoniczne, agencje modelek.

One nie myślą o parytetach, bo nie mają na to czasu, pracując po kilkanaście godzin na dobę i walcząc z najrozmaitszymi "regulacjami", o których tak ochoczo rozprawiają Jerzy Buzek z Viviane Reding. I na pewno nie byłyby zachwycone, gdyby w ramach parytetów musiały przyjmować do zarządów swoich firm facetów.

W dziedzinie równości płci polityczne elity zjednoczonej Europy nie mają za bardzo czym się pochwalić. W ciągu 53 lat istnienia Parlamentu Europejskiego zaledwie dwukrotnie jego pracom przewodniczyły kobiety, obie pochodzące z Francji: Simone Veil (w latach 1979 – 1982) oraz Nicole Fontaine (1999 – 2002). Mężczyźni dostąpili tego zaszczytu 26 razy...

W przypadku Komisji Europejskiej było jeszcze gorzej. 11 panów przewodniczących i ani jednej pani: Walter Hallstein, Jean Rey, Franco Maria Malfatti, Sicco Mansholt, Franćois-Xavier Ortoli, Roy Jenkins, Gaston Thorn, Jacques Delors, Jacques Santer, Romano Prodi, José Manuel Barroso.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?