W dziedzinie równości płci polityczne elity zjednoczonej Europy nie mają za bardzo czym się pochwalić. W ciągu 53 lat istnienia Parlamentu Europejskiego zaledwie dwukrotnie jego pracom przewodniczyły kobiety, obie pochodzące z Francji: Simone Veil (w latach 1979 – 1982) oraz Nicole Fontaine (1999 – 2002). Mężczyźni dostąpili tego zaszczytu 26 razy...
W przypadku Komisji Europejskiej było jeszcze gorzej. 11 panów przewodniczących i ani jednej pani: Walter Hallstein, Jean Rey, Franco Maria Malfatti, Sicco Mansholt, Franćois-Xavier Ortoli, Roy Jenkins, Gaston Thorn, Jacques Delors, Jacques Santer, Romano Prodi, José Manuel Barroso.
Na szczęście ostatnimi czasy coś zaczęło się zmieniać. Jutrzenką nadziei była nominacja baronessy Ashton na stanowisko wysokiej przedstawicielki Unii ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, uzgodniona przez liderów UE w ramach nieformalnego parytetu. Była współpracowniczka pisma "Marxism Today" i szefowa oddziału państwowej służby zdrowia w Hertfordshire miała stanąć w awangardzie kobiecej ofensywy w unijnych instytucjach.
Okazało się jednak – o dziwo – że braku kompetencji i talentu nie da się nadrobić urokami płci pięknej. Catherine Ashton prawdopodobnie nie zostałaby ministrem spraw zagranicznych w żadnym europejskim rządzie, ciężko byłoby jej nawet wygrać jakiekolwiek wybory w jakimkolwiek hrabstwie. Niewykluczone jednak, że po zakończeniu kariery politycznej baronessa znajdzie miejsce we władzach jakiejś dużej spółki – jeśli tylko ziszczą się kolejne plany "wyrównywania szans" rodzące się właśnie w głowach przywódców Unii.
Jerzy Buzek, przewodniczący europarlamentu, oraz Viviane Reding, wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej, proponują wprowadzenie parytetów w zarządach firm ("Rz", 1.03.2010). Przytaczają dane banku inwestycyjnego Goldman Sachs, według którego "usunięcie nierówności płci w biznesie pozwoliłoby na zwiększenie produktu krajowego brutto o 9 procent".