Został skazany w Niemczech za współudział w zamordowaniu 28 tysięcy Żydów. Gdy o tym usłyszałem, przypomniał mi się jego pierwszy proces, który miał miejsce w Izraelu w latach 80. Wówczas udało mu się wywinąć, gdyż wzięto go za kogoś innego, słynnego oprawcę z Treblinki "Iwana Groźnego".

Obserwowałem tamten proces z pierwszego rzędu. Siedziałem obok syna Demjaniuka, który wtedy miał 18, może 19 lat. Było ciasno, nasze kolana się stykały, często dotykaliśmy się dłońmi. Czułem olbrzymie współczucie dla tego chłopaka. Dla całego pokolenia synów i córek oprawców, którzy muszą żyć ze świadomością, że ich ojcowie byli masowymi mordercami.

Sam Demjaniuk także siedział blisko mnie. W tamtym czasie był to potężny mężczyzna. Przyglądałem się jego dłoniom. Nie były to dłonie pianisty. Przypominały raczej zwierzęce łapska. Myślałem, co on tymi łapskami robił kilkadziesiąt lat wcześniej. Naciskał spust i wysyłał kulę, która zdruzgotała komuś kręgosłup? Dusił dziecko? Bił kobietę w ciąży? Wyrywał obcęgami złote zęby? A może popychał ludzi idących do komory gazowej?

Pochodzę z Borysławia. Niemal cała społeczność żydowska z tego miasta – w tym około 60 członków mojej rodziny – została wymordowana w obozach zagłady. Między innymi w Sobiborze. Być może więc któryś z moich krewnych zginął z ręki Demjaniuka. Takie myśli przechodziły mi przez głowę, gdy obserwowałem tego człowieka siedzącego niedaleko mnie na ławie oskarżonych w Jerozolimie.

W dzieło mordowania w niemieckich obozach zaangażowanych było około 600 tysięcy ludzi. Przed sąd trafiły niecałe 4 tysiące z nich. Oznacza to, że do dziś na świecie żyje co najmniej kilka tysięcy oprawców. Niepozornych dziadków i pradziadków, o których mrocznej przeszłości nikt nie ma pojęcia. Wyrok wydany na Demjaniuka to dla nich ostrzeżenie, że do końca życia nie będą mogli czuć się bezpieczni.