Artykuł pani Ligii Krajewskiej "Komu zależy na dobru dzieci" ("Rz", 12 lipca 2011 r.) czytałam z narastającą irytacją. Dobrze znam środowisko nauczycieli klas młodszych, ponieważ od ćwierć wieku nieustannie do niego należę, ale wśród licznych koleżanek i kolegów po fachu nie spotkałam ani jednej osoby, która powiedziałaby: "Tak! Sześciolatki w szkole to jest to!". Przeciwnie, nauczyciele przedszkola i klas młodszych są zgodni, że sześciolatek jest przedszkolakiem.
Przedszkolak to nie uczeń
Jestem nauczycielką, a mimo to ani trochę nie oburzam się na profesora Śliwerskiego, który w artykule "Manipulacja w sprawie sześciolatków" ("Rz", 8 lipca 2011 r.) twierdzi, że nauczyciele klas młodszych nie są przygotowani do pracy z dziećmi w wieku przedszkolnym. Pan profesor ma sporo racji. Wprawdzie bardzo wielu z nas ukończyło studia podyplomowe, nawet niejedne, a także liczne kursy doskonalące, ale żadne studia nie zastąpią praktyki, a codzienność szkolna od przedszkolnej różni się zasadniczo. Różnią się one tak bardzo jak przedszkolak od ucznia klasy I.
Zresztą tego samego zdania jeszcze kilka lat temu była profesor Edyta Gruszczyk-Kolczyńska, do niedawna uznany autorytet w moim środowisku zawodowym. Głosiła taki pogląd i uzasadniała go przekonująco w licznych cieszących się zasłużonym uznaniem i ciągle będących w użyciu publikacjach. Dlaczego, zostając ekspertem MEN, niespodziewanie i krańcowo zmieniła poglądy?
Jasne zasady
Wracając do nauczycieli – nasze poglądy na quasi-reformę są sprecyzowane, ale postawa środowiska nauczycielskiego również budzi moją irytację. Dlaczego siedzimy cicho, dlaczego nie potrafimy się zorganizować tak, jak rodzice? Prawdopodobnie przywykliśmy do tego, że nic nie mamy do gadania. Każdy kolejny minister wie lepiej od nas, co jest dobre dla dzieci i jak należy je uczyć i wychowywać. Doświadczenie nauczyło nas, że każda nowa miotła zamiata po swojemu, po jakimś czasie odstawiają tę miotłę do kąta, a zaprowadzenie jakiego takiego porządku po tym zamiataniu należy już do nas, nauczycieli.
Pani Krajewska wrzuca do jednego worka dwa odrębne zagadnienia: "Zastanawia mnie (...) niechęć prof. Śliwerskiego do zmian w systemie edukacji. Przecież jako pedagog powinien wiedzieć, że dzieci w tym wieku są najbardziej otwarte i ciekawe świata, to właśnie wtedy nauka przynosi największą satysfakcję i sprawia radość". Pierwsza kwestia to zmiany. Co jest lepsze dla oświaty, co sprzyja dobremu samopoczuciu nauczycieli, rodziców i dzieci: czy z nagła wprowadzane i forsowane siłą przeinaczenia dotychczasowego ładu, co zawsze pociąga za sobą niepewność, poczucie zagubienia, dezorientację, nieprzewidywalność czy może stabilność, trwałość, przejrzystość systemu, jasność i względna trwałość zasad? Czyżby zmiany były rozumiane przez MEN jako dobro samo w sobie?