Po tragedii w Norwegii człowiek prawicy czyta gazety i zastanawia się, czy jest niebezpieczny. Co ma zrobić komentator, który na co dzień pisze o polityce, o deklaracjach, ich braku, wygranych i przegranych wyborach, także taki, którego interesują zmiany obyczajowe, walczy – jak to się kiedyś mówiło – o lepsze jutro i w ogóle robi wiele pożytecznych społecznie rzeczy – więc, co ma ktoś taki powiedzieć, gdy dochodzi do masowej zbrodni, katastrofy, wybuchu?
Zauważy, po pierwsze, że świat już nie będzie taki jak dawniej, że teraz zmieni się wszystko, może granice zostaną zamknięte albo właśnie otwarte, może armia się dozbroi albo zrozumie, że zbrojenia nie są właściwą drogą. Że teraz musi nadejść czas strzelania do mrówki z bazooki. A więc nic nie będzie po staremu, bo stare razem z tym pyłem i dymem uleciało w powietrze. Jak powiedział Marks, wszystko co stałe wyparowuje.
Po drugie, poszuka winnych. I to szukanie winnych zasługuje na gorące poparcie. W przypadku katastrof zagranicznych sprawca jest znany z imienia i nazwiska dość szybko, więc potrzeba identyfikowania czynników sprawczych przenosi się na wyższy poziom i koncentruje się przede wszystkim na diagnozowaniu społecznych i ideowych determinant.
Trzeba uważać
W przypadku norweskiej masakry ten schemat został zastosowany w sposób wzorcowy. A więc najpierw szok i kontrastowanie obrazów – spokojna Norwegia i zbrodnia na dużą skalę, syte społeczeństwo, odpowiedzialna elita i niezrozumiały dla nikogo szaleniec. To wszystko ma wyznaczać jakiś nowy etap w społecznym postępie: jak nauczyć się żyć z tym, że nie wszyscy akceptują szczęście, jakie daje państwo dobrobytu? Jak zwiększyć zabezpieczenia?