Katarzynie Hall w MEN nic się nie udało

W porównaniu z osiągnięciami minister Katarzyny Hall na polu oświaty budowa autostrady A2 wydaje się wybitnym sukcesem – ocenia pedagog

Publikacja: 29.08.2011 20:13

Aleksander Nalaskowski, pedagog

Aleksander Nalaskowski, pedagog

Foto: Fotorzepa, Marcin Łobaczewski MŁ Marcin Łobaczewski

Red

Z najwyższym trudem, ale przyjmuję, że ministrami od edukacji narodowej byli w przeszłości specjaliści rozmaitych dziedzin. Był specjalista od budowy okrętów, byli: astronom, ekonomista, specjalista od prawa rolnego, adwokat. Oczywiście ich podstawową kompetencją edukacyjną była partyjna przynależność. Stąd kolejne nominacje na urząd ministra nikogo nie dziwiły, a z czasem nawet przestały śmieszyć.

No tak, ale jeśli ten czy ów działacz partyjny decyduje się na objęcie funkcji ministra narodowej edukacji (bo wymarzonego resortu obrony czy spraw wewnętrznych nie dostał), mógłby przynajmniej coś zrobić, aby się z każdym publicznym wystąpieniem nie kompromitować, nie uciekać w oberwane ze znaczeń ogólniki i nie robić z siebie osła. Droga ku temu jest prosta i – powiedziałbym – wpisana w resort. Trzeba się trochę poduczyć.

Czy minister coś wie

Pamiętam takie zdarzenie. Kilka lat temu jeden z ministrów edukacji zaprosił nas na konferencję, którą rekomendował tak: „byłoby grzechem, mając tyle tęgich głów, nie chcieć z ich mądrości skorzystać". Zjechało więc do Warszawy grono znakomitości pedagogiki, socjologii edukacji, psychologii. Wcześniej dostaliśmy wszyscy zadania domowe, czyli tematy, w których zakresie chciał się minister dokształcić.

Najpierw minister zagaił i zaprosił do głosu pierwszego z mówców. W tym momencie tylnymi drzwiami wszedł na palcach młody człowiek w garniturze, coś szepnął ministrowi do ucha i wyszedł. Po minucie wyszedł i minister. Już nie wrócił. Mówiliśmy do siebie nawzajem o tym, cośmy i tak doskonale wiedzieli. To była jedyna edukacja ministra, której byłem świadkiem. Inni nawet takich pozorów nie próbowali tworzyć.

Osoby „siedzące w temacie" wiedzą, że mamy naprawdę wybitnych pedagogów akademickich. Nie wszyscy, ale spore ich grono to europejska, jeśli nie światowa, czołówka. Jest też oczywiście prawdą, że mamy i legion miernot naukowych. Tyle że z nimi nikt się tu nie liczy.

Z racji zawodu i stażu jestem na bieżąco z tym, co się na naszym rynku wydawniczym ukazuje. To zarówno rozprawy o charakterze teoretycznym (pedagogika wszak wyrosła z filozofii!), jak i empirycznym – czyli takie, gdzie jest mnóstwo zestawień, słupków, danych liczbowych, wyliczeń statystycznych. Mogę bez ryzyka większej pomyłki stwierdzić, że niemal wszystko, co jest potrzebne do skutecznego i dobrego zarządzania polską oświatą jest w każdej chwili do wyczytania. No tak, ale po co ma minister wiedzieć, że istnieje zależność pomiędzy liczbą nauczycieli dyplomowanych w danej szkole a wynikami w testach gimnazjalnych? Ale zależność negatywna! To znaczy – im więcej „dyplomowanych", tym gorsze wyniki w testach.

Gdyby minister cokolwiek czytał, toby się dowiedział, że istnieje zjawisko „przedwypalenia" zawodowego, że od trzech lat nie można ustalić pryncypiów kształcenia nauczycieli, że drastycznie obniża się poziom wiedzy kulturowej pedagogów, że zlikwidowano jedno z najbardziej zasłużonych dla oświaty pismo „Miś", że w szkole zawsze było tak, że mądrzejszy uczył głupszego i nigdy na odwrót. Jak można zarządzać szkołą czy oświatą, nie wiedząc o niej nic lub prawie nic?!

Problemem naszej oświaty nie są wyłącznie nauczyciele i ich przygotowanie do zawodu, nie jest nim tylko mizeria finansowa. Problemem niezauważanym jest nieuctwo pryncypałów. Polska szkoła wyje z tęsknoty do ministra, który w końcu przerzuci bieg z wstecznego na „cała naprzód". To nie jest kwestia „dobrych" doradców, to kwestia wiedzy osobistej, doczytanej, przetrawionej.

Dobry biznes na szkole

Jest grupa, która kocha MEN w tej jego dzisiejszej postaci. To wydawcy podręczników. Wielu z nich wie, jak skutecznie złupić ucznia i jego rodziców, ale tak, aby byli im za to wdzięczni. Od wielu lat jestem ekspertem MEN w zakresie podręczników, m.in. do edukacji rodzinnej. Kilka lat temu dostałem do recenzji podręcznik, który swoją „odwagą" mnie poraził. Był przeznaczony dla gimnazjum (13 – 16 lat). Znalazłem tam taką oto poradę:

„Rodziców trzeba zrozumieć, uszanować ich troskę o was, zgodzić się porozmawiać na te intymne tematy, pójść z matką do ginekologa, gdy zaistnieje taka potrzeba, nie być obrażonym na propozycję ojca czy matki dotyczącą na przykład użycia środków zabezpieczających, nawet gdy jest na to jeszcze za wcześnie".

Albo i taką: „Przeciwnicy każdej przedmałżeńskiej aktywności seksualnej odrzucają petting, uznając go za zachowanie niedopuszczalne. Inni uważają, że jest on techniką, która uczy opanowania, altruizmu, co szczególnie przydaje się młodym mężczyznom, ponieważ często w swych zachowaniach seksualnych wydają się być egoistyczni. Petting pozwala poznać reaktywność seksualną drugiej osoby, czyli jej wrażliwość na bodźce erotyczne". Przypominam, chodzi o gimnazjum! To wciąż dzieci.

I jeszcze na koniec taki smaczek. Z porad, jak traktować transseksualistów, dowiadujemy się, że „Gdy będziemy traktować ich zgodnie z tym, czego oczekują, a więc na przykład zwracać się do nich w rodzaju żeńskim, to sprawimy im największą przyjemność". Ani słowa o tym, jak się poczuje kolega, który do kumpla ze szkolnej ławki zamiast Zbychu ma mówić Halinka. Podręcznikowa oferta w przytłaczającej większości zabiega o prawa dewiantów, a w żaden sposób nie odpowiada na pytanie, jak ma sobie z tym radzić normalnie ukształtowany młody człowiek.

Podręcznik, o którym mowa, został przeze mnie zaopiniowany negatywnie. Tajemnicą MEN pozostanie, jakim cudem, gdy maszynopis był w recenzji, podręcznik ten już był wydrukowany w wielotysięcznym nakładzie. Moja opinia (i drugiego recenzenta, podobnie krytyczna) spowodowała, że do istniejącego już nakładu... dodrukowano obwolutę przeznaczającą podręcznik dla liceum. Wystarczy jednakże obwolutę uchylić, by zobaczyć, że książka była przeznaczona dla gimnazjum. Taka MEN-owska schizofrenia? Było to jednak parę ładnych lat temu (za rządów AWS), chociaż podręcznik nadal „chodzi" w szkołach.

Wydanie i upowszechnienie podręcznika zaopatrzonego w formułkę „błogosławieństwa" MEN to niejednokrotnie krociowe zyski. A sprzedaje się niemal wszystko. Od elegancko i bardzo drogo wydanych podręczników do nauki języków obcych po tandetne i niemal powielaczowo wydawane zeszyty ćwiczeń do historii czy geografii. Nauczyciel, aby tylko zechciał wskazać dany podręcznik jako obowiązujący, otrzymuje bezpłatny zestaw wszystkiego, co może być bezpłatne: płyty, poradniki, mapy, przewodniki... Jedna z firm wydawniczych ufundowała nawet najlepszym nauczycielom akwizytorom tygodniowy pobyt w Egipcie.

Otwarci na otwartość

Wszyscy mieliśmy prawo sądzić, że minister edukacji, która była nie tylko czynną nauczycielką i działaczem samorządowym, ale również jedną z animatorek ruchu szkół niepublicznych, odciąży szkołę z bzdurnych nałożonych na nią obowiązków, wydumanych przedmiotów, odbierania arkuszy egzaminacyjnych o piątej rano.

Liczyłem, że Katarzyna Hall skupi się nad zasypaniem rowu cywilizacyjno-edukacyjnego pomiędzy Polską środkową a tzw. ścianą wschodnią. Nadzieją minimum było podwyższenie wyników z egzaminu gimnazjalnego. Ten obecny, utrzymujący się od lat na poziomie nieco wyższym niż 50 proc. jest tak naprawdę rezultatem tragicznym. Traktując sprawę półserio, można powiedzieć, że półtora roku pobytu w gimnazjum to czas bezpowrotnie stracony.

A najtragiczniejsze jest to, że kuleją centralne dla szkoły umiejętności czytania ze zrozumieniem w języku ojczystym i rachowania. I tutaj ujawnia się całe nasze „polactwo". Ponieważ gimnazjum przynosi słabe rezultaty, pełno w nim agresji i brak jasnej koncepcji co do jego funkcjonowania, to należy gimnazjum zlikwidować. A może by tak całą Polskę zlikwidować?

Oglądam bez zaciekawienia spoty wyborcze, słucham wypowiedzi liderów, hamuję śmiech na dźwięk kolejnych obietnic. Łatwo zauważyć, że kwestia oświaty jest w nich skwapliwie pomijana albo zbywana (jako jeden z obowiązkowych punktów każdego wystąpienia) krągłymi, pozbawionymi znaczeń zdaniami. Po równo, od prawa do lewa partyjni kandydaci na posłów nie mają na temat szkoły, szkolnictwa, systemu oświaty nic do powiedzenia. Nic dziwnego, skoro wszyscy sensowni zostali oddelegowani do ratowania tonącego Euro 2012.

W tej sytuacji niepozbawione sensu będzie pytanie, czy jeszcze istnieje jakaś polska szkoła. Twór, który pod tą nazwą znamy, to luźna federacja funkcjonujących wedle własnych możliwości placówek, pracujących z wykorzystaniem bardzo różnych zestawów podręczników, realizujących umowny program minimum, z którego wynikają mierne korzyści rozwojowe dla poddanej temu opresyjnemu systemowi młodzieży. To pewna struktura (boć nawet nie system!) karmiąca się kompleksem Europy, a w szczególności uważanej za jedną z najlepszych na świecie edukację brytyjską, której owoce właśnie niedawno mogliśmy podziwiać.

Gdybyż to były pospolite walki gangów, to nie byłoby o czym mówić. Ale „brytyjska rewolta" miała charakter strukturalny, pokoleniowy, to był bandycki bunt generacji, która codziennie rano przez kilkanaście lat chodziła do najlepszych (podobno) w Europie szkół.

Dlaczego o tym wspominam? Bo jak dziś pamiętam te pielgrzymki kuratoryjne jeżdżące do Anglii po naukę „jak robić szkołę". Tak było i w Toruniu. Tożsamości polskiej szkoły szukaliśmy poza Polską. I znaleźliśmy! I to jest wielka zasługa pani minister Hall – szkoła bez zasad, szkoła otwarta na... otwartość. I teraz, gdy wszystko już otwarte, przegonimy ze szkół nietolerancyjnych kapłanów katolickich, których miejsce zajmą homoseksualiści metodycznie przygotowujący grunt pod krytyczną świadomość młodzieży, że jesteśmy homoalergikami, nietolerancyjnymi katolami, a ojcem chrzestnym polskiej tolerancji jest duo Biedroń & Legierski, a Joanną d'Arc praw kobiet Alicja Tysiąc. Jeszcze tylko jedna, a może dwie edycje nowego podręcznika do „Wiedzy o społeczeństwie" i będziemy mieli nowych klasyków zupełnie nowej edukacji.

Oszukał nas do końca

Ryba psuje się od głowy. Na przykładzie MEN widać, a raczej czuć to wyraźnie. Cóż z tego, że za nami przepiękne karty naszego szkolnictwa. Szkoła Rycerska, Komisja Edukacji Narodowej, tajne komplety okupione śmiercią lub obozami, wspaniali wychowawcy nie zawsze łatwej młodzieży (Stamm, Roguski, Mulak, Łasak, Kevey, Górski, Wagner –to też pedagogika!!!), spore grono wspomnianych wcześniej wybitnych profesorów pedagogiki, których książki nauczyłyby wielu co zdolniejszych polityków tego czym jest szkoła, oświata i jak należy ją traktować, biorąc nie tylko kasę za stanowisko, ale i odpowiedzialność...

Nie mam pretensji do pani minister za zdjęte spodnie. Miał być dowcip i nie wyszedł. Ale pani Katarzynie Hall przez cztery lata nic nie wyszło! W porównaniu z jej osiągnięciami na polu oświaty budowa autostrady A2 wydaje się wybitnym sukcesem. Nie wiem, czy pani minister ma świadomość, że jakiemuś pokoleniu zmarnowała cztery lata życia.

I jeszcze muszę się przyznać do porażki. Gdy Donald Tusk obejmował rządy, bardzo liczyłem na sensowne i pragmatyczne zmiany w edukacji, która potrzebuje paru prostych, niekiedy trudnych i niefotogenicznych, ale niezbędnych zmian. Tuska jako człowieka zawsze lubiłem (ważna jest tu, niestety, forma gramatyczna). Lubiłem za szpurt (to mój rocznik), za sport, za jego gdańskość. Wierzyłem, że mając dzieci w wieku szkolnym (wtedy), będzie umiał bezbłędnie ocenić, czego trzeba szkole. I przegrałem, z kretesem poległem na deskach własnych nadziei. Tak jak onegdaj w swoim spocie wyborczym wykorzystał fotografię, na której nie był on, tak teraz oszukał nas do końca.

Wyobrażam sobie, że PO oferuje mi milion złotych, abym napisał premierowi jego podsumowujące wystąpienie i znalazł chociaż parę sukcesów w edukacji, taki mały akapicik chociażby na miarę „sukcesów" Bogdana Klicha („człowiek honoru") czy Cezarego Grabarczyka („zrobił bardzo dużo") albo Ewy Kopacz (ratuje ją Owsiak). Nie potrafiłbym. Pieniądze przeszłyby mi koło nosa. Ciekawe, co wymyśli premier?

Autor jest profesorem pedagogiki, dziekanem Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu, założycielem i dyrektorem Szkoły Laboratorium

Z najwyższym trudem, ale przyjmuję, że ministrami od edukacji narodowej byli w przeszłości specjaliści rozmaitych dziedzin. Był specjalista od budowy okrętów, byli: astronom, ekonomista, specjalista od prawa rolnego, adwokat. Oczywiście ich podstawową kompetencją edukacyjną była partyjna przynależność. Stąd kolejne nominacje na urząd ministra nikogo nie dziwiły, a z czasem nawet przestały śmieszyć.

No tak, ale jeśli ten czy ów działacz partyjny decyduje się na objęcie funkcji ministra narodowej edukacji (bo wymarzonego resortu obrony czy spraw wewnętrznych nie dostał), mógłby przynajmniej coś zrobić, aby się z każdym publicznym wystąpieniem nie kompromitować, nie uciekać w oberwane ze znaczeń ogólniki i nie robić z siebie osła. Droga ku temu jest prosta i – powiedziałbym – wpisana w resort. Trzeba się trochę poduczyć.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Źle o Nawrockim, dobrze o Hołowni, w ogóle o Mentzenie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Wybory prezydenckie zostały rozstrzygnięte. Wiemy już, co zrobi nowy prezydent
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne