Z najwyższym trudem, ale przyjmuję, że ministrami od edukacji narodowej byli w przeszłości specjaliści rozmaitych dziedzin. Był specjalista od budowy okrętów, byli: astronom, ekonomista, specjalista od prawa rolnego, adwokat. Oczywiście ich podstawową kompetencją edukacyjną była partyjna przynależność. Stąd kolejne nominacje na urząd ministra nikogo nie dziwiły, a z czasem nawet przestały śmieszyć.
No tak, ale jeśli ten czy ów działacz partyjny decyduje się na objęcie funkcji ministra narodowej edukacji (bo wymarzonego resortu obrony czy spraw wewnętrznych nie dostał), mógłby przynajmniej coś zrobić, aby się z każdym publicznym wystąpieniem nie kompromitować, nie uciekać w oberwane ze znaczeń ogólniki i nie robić z siebie osła. Droga ku temu jest prosta i – powiedziałbym – wpisana w resort. Trzeba się trochę poduczyć.
Czy minister coś wie
Pamiętam takie zdarzenie. Kilka lat temu jeden z ministrów edukacji zaprosił nas na konferencję, którą rekomendował tak: „byłoby grzechem, mając tyle tęgich głów, nie chcieć z ich mądrości skorzystać". Zjechało więc do Warszawy grono znakomitości pedagogiki, socjologii edukacji, psychologii. Wcześniej dostaliśmy wszyscy zadania domowe, czyli tematy, w których zakresie chciał się minister dokształcić.
Najpierw minister zagaił i zaprosił do głosu pierwszego z mówców. W tym momencie tylnymi drzwiami wszedł na palcach młody człowiek w garniturze, coś szepnął ministrowi do ucha i wyszedł. Po minucie wyszedł i minister. Już nie wrócił. Mówiliśmy do siebie nawzajem o tym, cośmy i tak doskonale wiedzieli. To była jedyna edukacja ministra, której byłem świadkiem. Inni nawet takich pozorów nie próbowali tworzyć.
Osoby „siedzące w temacie" wiedzą, że mamy naprawdę wybitnych pedagogów akademickich. Nie wszyscy, ale spore ich grono to europejska, jeśli nie światowa, czołówka. Jest też oczywiście prawdą, że mamy i legion miernot naukowych. Tyle że z nimi nikt się tu nie liczy.