Nie jest to film wybitny, nie dorasta do swojego poprzednika, "Człowieka z marmuru", ale ma w sobie autentyzm i klimat epoki. Oglądać można go nieco jak dokument o tamtych czasach, zawiera zresztą spore dokumentalne fragmenty. Fikcja i rzeczywistość nakładają się. Anna Walentynowicz i Lech Wałęsa (jeszcze obok siebie!) grają siebie samych; do filmowej postaci, dziennikarza Winkla, zwraca się o podpisanie autentycznego listu protestacyjnego jeden z jego twórców, Kazimierz Dziewanowski; tytułowy "człowiek", Maciej Tomczyk, uczestniczy w negocjacjach, mijając się z szefem KW PZPR Tadeuszem Fiszbachem itd.
Z dzisiejszej perspektywy uderza jednak to, że zbiorowym bohaterem "Człowieka z żelaza" są "mohery".
Po przybyciu do Gdańska Winkiel z okien hotelu słyszy głośną modlitwę strajkującej stoczni. Jeden z pierwszych obrazów strajku to ustawianie krzyża, który ma upamiętniać poległych w grudniu dziesięć lat wcześniej. Na bramie stoczni i jej murach obrazki święte, flagi polskie z orłem w koronie, fotografie papieża. Stara kobieta – moher tout court – matka Hulewicz, na swoim biednym osiedlu wraz z podobnymi sobie modli się o pomyślność strajku.
Dziennikarka Agnieszka ucieka ze świata pozoru do autentycznego życia, jaki proponują jej tacy właśnie ludzie. I to wszystko Wajda pokazuje wręcz patetycznie. Nie razi go eksponowanie religijnych znaków w sferze publicznej i ich "instrumentalizacja", nie przeszkadza "natrętna" narodowa symbolika.
Obecnie w swojej szkole filmowej miał Wajda proponować jako bohatera naszych czasów Dominika Tarasa, który organizował działania przeciw krzyżowi na Krakowskim Przedmieściu.