Ukraina nie ma w ostatnich tygodniach dobrej prasy. Instrumentalnie wykorzystując wymiar sprawiedliwości do zemsty na Julii Tymoszenko, władze ukraińskie zszargały swą reputację na Zachodzie. Już dzisiaj ekipa Wiktora Janukowycza płaci za to rachunek. Proces nad byłą premier, który miał wzmocnić siłę argumentów Kijowa w negocjacjach gazowych z Moskwą, odnosi skutek odwrotny do zamierzonego.
Rosyjskie ostrzeżenia, że „dyktat państw tranzytowych" znów może doprowadzić do wstrzymania dostaw gazu, trafiają w Unii Europejskiej na podatny grunt. Mało kto ma ochotę wsłuchiwać się w racje Ukrainy, postrzeganej jako źródło nieustannych kłopotów, a tym bardziej wierzyć jej zapewnieniom, że nie grozi nam żadna nowa wojna gazowa.
Gęba awanturnika
W przeszłości kilkakrotnie dochodziło do rosyjsko-ukraińskich konfliktów na tle relacji energetycznych. Przyczyny były zazwyczaj podobne. Kijów, choć mógł liczyć na preferencyjne ceny rosyjskiego gazu, domagał się większych upustów, podbierał niezakontraktowany surowiec bądź zalegał z płatnościami.
Ukraińskie dolce vita definitywnie się jednak zakończyło. Rosja nabrała asertywności w relacjach z zachodnim sąsiadem i narzuciła Kijowowi coraz mniej dogodne warunki dostaw surowca. Jednocześnie nadal starała się pielęgnować wizerunek Ukrainy jako roszczeniowego państwa tranzytowego, gotowego w imię swych interesów narazić bezpieczeństwo energetyczne Unii Europejskiej.
Spełnienie rosyjskiego żądania dotyczącego fuzji ukraińskiego Naftohazu z Gazpromem oznaczałoby pełną kapitulację Kijowa