Mity o UE, strefie euro i suwerenności

Próbujmy gry w Unii Europejskiej, szukania dla siebie najkorzystniejszych rozwiązań. I nie przywiązujmy się do niczego, do żadnych dogmatów, łącznie z euro – radzi publicysta

Publikacja: 07.12.2011 19:55

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Rob Robert Gardziński

Od berlińskiego wystąpienia Radosława Sikorskiego jesteśmy zaganiani nawet nie do konkretnych rozwiązań. Te kryją się pod enigmatycznymi etykietkami typu "Więcej Europy". Jesteśmy zaganiani do postawy. Postawy uznania polskiej suwerenności, tradycyjnych praw i przywilejów naszego państwa za zbędny balast. Za przejaw zacofania. Jak powiedział europoseł SLD Marek Siwiec – "kołtuństwa i zaścianka" (uznałbym to za autoparodię, świadome wykpienie retoryki "postępowców" z lat 40. i 50., ale widziałem i słyszałem – polityk traktował to śmiertelnie poważnie).

Precz z przesądem!

Ci, którzy mają choć wątpliwości, są zakrzykiwani albo traktowani jak dzieci, nieświadome, co jest dla nich dobre, a co nie. Poirytowanie potężnej proeuropejskiej większości, na którą składają się PO, lewica, Palikot i mainstreamowe media, na polityków PiS można by jeszcze tłumaczyć ich konfrontacyjną reakcją: żądaniem Trybunału Stanu dla szefa MSZ czy pomysłem Marszu Niepodległości równającego kurs obecnego rządu ze stanem wojennym. Ale ludzie Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry do żądania sądzenia Sikorskiego się nie przyłączają, na marsz nie idą. A są łajani równie brutalnie.

Rzekoma debata zaczyna przypominać kanonadę mającą przycisnąć wszystkich opornych do ziemi. Tak, aby nie podnieśli nawet głów, kiedy będą zapadały decyzje.

Postawa owej większości jest nacechowana gotowością przyjęcia z góry wszelkich postulatów i żądań, jakie płynąć będą do nas z Brukseli. O ile Sikorski próbował demonstrować, że się z twardym jądrem Unii, a tak naprawdę z Berlinem, targuje, o tyle  dziś z tej atmosfery nic nie pozostało. Zawodowcy i amatorzy deklarują gromko, że oddadzą, czego tylko Unia od nich zażąda. Nie zabrakło już głosów znanych pisarzy i celebrytów, choć od wystąpienia minęło zaledwie półtora tygodnia.

Przy okazji toleruje się jaskrawe odstępstwa od zdawałoby się podstawowych zasad. Nawet gdyby obecny status Polski miał się naprawdę okazać przeżytkiem, warto, aby żelazne prawa historii były realizowane w zgodzie z duchem obecnej konstytucji. Demonstracyjne definiowanie polskiej polityki w obcej stolicy, a nie w Warszawie przed odpowiednimi gremiami, a potem udział polskiego rządu w unijnym szczycie bez choćby symbolicznego skonsultowania się z parlamentem (który ma kiedyś dać większością dwóch trzecich zgodę na zmianę unijnych traktatów) pokazuje, że przesądem ma się stać również alfabet demokracji.

A przy okazji z ust polityków i komentatorów słyszymy coś, co staje się coraz bardziej zbiorem zrytualizowanych mitów. Powtarzanych bezkrytycznie, coraz mocniej upraszczanych. Sprzyja temu niejasność komunikatów padających z unijnych gremiów decyzyjnych. Kto naprawdę nam wytłumaczył, co ma na myśli kanclerz Angela Merkel, zapowiadając "unię fiskalną"? Ale sprzyja temu także prymitywizm polskiej debaty. Każdy chce naśladować posła Siwca. To znaczy walczyć z kołtuństwem i zaściankiem.

Mit pomocy

Pierwszy mit głosi, że nie ma czasu do stracenia – chodzi wszak o walkę z załamaniem się finansowym Grecji czy Włoch.

Tymczasem literalne odczytanie tego, co ustalili kanclerz Merkel i prezydent Sarkozy w ostatni poniedziałek, przeczy temu. Odmowa emisji euroobligacji czy nacisku na Europejski Bank Centralny jest w istocie przyzwoleniem na narodowy na razie model walki z kryzysem. Owszem, mamy pakiet zapisów dyscyplinujących narodowe budżety, ale jako pieśń dalszej przyszłości. Zdaniem profesora Krzysztofa Rybińskiego Włochy zbankrutują w przyszłym roku. Więc gdzie tu plan ratunkowy?

Możliwe, że pojawi się on jednak – za cenę zgody państwa południowej Europy na drastyczne rozszerzenie władzy Unii. Czy tak będzie? Śledźmy uważnie najbliższy szczyt, choć możliwe, że jakaś oferta przyjdzie później.

Ale możliwe, że nie przyjdzie. Że Berlin i Paryż postawiły na węższą strefę euro – bez niektórych południowców, za to z nowymi prymusami, takimi jak Polska. Tylko co w takim razie miał na myśli Radosław Sikorski, zachęcając Niemcy do aktywności?

Można by nawet przyjąć z uznaniem twardość kanclerz Merkel zmuszającej wszystkich, łącznie z francuskim prezydentem, do respektowania wilczych praw kapitalizmu. Takich jak to, że długi się płaci, a nie rozkłada na wszystkich albo ukrywa poprzez wzrost inflacji. Tylko nie przedstawiajmy jej w takim razie jako heroicznej bojowniczki w obronie dobrobytu Rzymian czy Ateńczyków. I przyjmijmy z niesmakiem sytuację, kiedy ten upór stanie się walutą przetargową w walce o jeszcze silniejszą pozycję Niemiec w Europie.

Mit silnej Komisji

To jest właśnie źródło kolejnego nieporozumienia. Zwolennicy rozwiązań federalistycznych głoszą, że wszystkie nieszczęścia wzięły się z obecnej formuły uzgodnień międzyrządowych, która daje niezwykle silną pozycję Berlinowi i Paryżowi. Kryzys finansowy jeszcze tę pozycję utrwalił – jak nigdy dotąd widać gołym okiem, kto decyduje. Stwórzmy nową, małą i prężną Komisję Europejską niczym rząd i wyposażmy w istotne kompetencje, a ta patologia zniknie – głoszą także polscy euroentuzjaści.

Taki rząd ma się kierować nie interesami narodowymi, lecz swoją naturalną troską o całą Europę. Bo każda instytucja zaczyna podobno rozumować swoją logiką, troszczyć się o swoje władztwo. Dowodem ma być już obecne podejście brukselskiej biurokracji próbującej walczyć z protekcjonizmami, także niemieckim i francuskim. Albo przykład takich ludzi jak nowy prezes Europejskiego Banku Centralnego Włoch Mario Draghi, który nie kieruje się nawet w najmniejszym stopniu interesem swojej ojczyzny, czyli Włoch.

Można by jednak w odpowiedzi przypomnieć, że żyjemy pod rządami traktatu lizbońskiego, który miał w teorii zwiększyć moc instytucji wspólnotowych, a stał się swoim przeciwieństwem. Berlin i Paryż nigdy jeszcze nie były tak potężne jak za fasadą przewodniczącego Rady Europejskiej czy europejskiej szefowej dyplomacji. Można oczywiście głosić, że to tylko dowodzi konieczności "pogłębiania reform". Jak w socjalizmie, gdy receptą na jego niedomagania miało być więcej tego samego.

Dlaczego nowa wąska Komisja Europejska miałaby nie ulegać najsilniejszym? Może obecnej Komisji Barroso nikt nie próbował zdominować właśnie dlatego, że była zbyt liczna i nazbyt słaba? I może przykład prezesa Draghiego jest przykładem na tezę całkiem odwrotną: on wie, kto jest tak naprawdę silny w Europie, więc korzystając z pełnej niezależności wobec swojej ojczyzny, próbuje wcielać w życie... doktrynę kanclerz Merkel?

Czy gdyby nowy system zmierzał do ograniczenia przewagi Berlina i Paryża, te dwie stolice, a Berlin w szczególności, forsowałyby go tak usilnie? Możliwe, że ważnym motywem owego forsowania jest większa efektywność europejskich instytucji. Ale berlińscy stratedzy naprawdę nie przestali rozumować własnym narodowym interesem. Należy ich za to cenić i naśladować. Tylko że interes Berlina nie zawsze pokrywa się z interesem Warszawy.

Można by snuć te rozważania dalej. Przypominać, że biurokracja brukselska może się wydawać cennym sojusznikiem w walce z antyliberalnymi decyzjami ekonomicznymi Francji czy Niemiec, ale nie wtedy, gdy będzie próbowała osłabić naszą konkurencję wyższymi podatkami czy kosztami pracy. Albo podejmować decyzje w takich strategicznych dla nas kwestiach jak produkcja gazu łupkowego. Słusznie zauważył Paweł Kowal, że nowy system zdaje się minimalizować to, co było do tej pory dźwignią naszego rozwoju. Chodzi o czynnik konkurencji między poszczególnymi unijnymi gospodarkami.

Można też przywołać jedną zasadniczą prawdę: nie ma czegoś takiego jak jedna polityka europejska. Jeśli Komisja stałaby się naprawdę rządem, zmieniałaby politykę zgodnie z barwą polityczną większości silnych państw Europy. W przyszłym roku zanosi się na ciąg zwycięstw europejskich socjalistów. Czy prowadziliby oni, dysponując nową, "małą i silną" Komisją, politykę choćby w duchu kanclerz Merkel, nastawioną na ograniczoną obronę kapitalistycznych cnót? Śmiem wątpić.

Mit już oddanej  suwerenności

Pewni możemy być jednego: zwycięzcy korzystaliby z jednej naturalnej tendencji każdej centralnej instytucji  – do powiększania swojej władzy. Tę myśl wyrażali najtrafniej amerykańscy konserwatyści, mówiąc o wielbłądzie, który wsuwając nos do namiotu, prędzej czy później wejdzie tam cały. Z wiadomym skutkiem dla namiotu.

Dedykuję ją zwłaszcza tym, którzy wierzą, że da się na dłuższą metę pogodzić silną Unię z zachowaniem przez Polskę minimum odrębności w dziedzinie "wiary i obyczajów". Albo że w takich warunkach nie stanie prędzej czy później na porządku dziennym problem obrony naszej tożsamości, nawet i narodowej. "Gazeta Wyborcza" z Januszem Palikotem wiedzą, po co sięgają po federalistyczne tęsknoty. Chcą nas uwolnić raz na zawsze od kłopotów związanych z polskością. Ale federalista o choćby umiarkowanych poglądach na kwestie ideowe powinien się zastanowić.

Na tym tle absurdalnie brzmi powtarzany jak mantra kolejny mit: że suwerenności wyrzekliśmy się już w 2003 roku i nic nie da się zrobić. Suwerenność jest stopniowalna. Akces składaliśmy do zupełnie innej Unii i nie rezygnowaliśmy tym samym ani z prawa do dyskusji o jej kształcie, ani do obrony własnych zawarowanych nam w poprzednich traktatach uprawnień.

Naturalnie euroentuzjaści mają w swoich rękach mocne karty. Może nas przerażać wizja Polski osamotnionej w przeciągu między Niemcami i Rosją. Albo przekonywać argument, że Unia bardziej solidarna (czyli dająca więcej pieniędzy na peryferie) będzie w naturalny sposób sięgała po nowe uprawnienia.

Traktujmy to jednak wszystko w kategoriach nie zero-jedynkowego procesu, który nigdy nie da się odwrócić. Próbujmy gry, szukania dla siebie najkorzystniejszych rozwiązań. I nie przywiązujmy się do niczego, do żadnych dogmatów, łącznie z euro. Historia weryfikowała nie takie zdawało się niewzruszone raz na zawsze aksjomaty. Dlaczego tak ma nie być i w tym przypadku?

Autor jest publicystą tygodnika  "Uważam Rze"

Od berlińskiego wystąpienia Radosława Sikorskiego jesteśmy zaganiani nawet nie do konkretnych rozwiązań. Te kryją się pod enigmatycznymi etykietkami typu "Więcej Europy". Jesteśmy zaganiani do postawy. Postawy uznania polskiej suwerenności, tradycyjnych praw i przywilejów naszego państwa za zbędny balast. Za przejaw zacofania. Jak powiedział europoseł SLD Marek Siwiec – "kołtuństwa i zaścianka" (uznałbym to za autoparodię, świadome wykpienie retoryki "postępowców" z lat 40. i 50., ale widziałem i słyszałem – polityk traktował to śmiertelnie poważnie).

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?