Od berlińskiego wystąpienia Radosława Sikorskiego jesteśmy zaganiani nawet nie do konkretnych rozwiązań. Te kryją się pod enigmatycznymi etykietkami typu "Więcej Europy". Jesteśmy zaganiani do postawy. Postawy uznania polskiej suwerenności, tradycyjnych praw i przywilejów naszego państwa za zbędny balast. Za przejaw zacofania. Jak powiedział europoseł SLD Marek Siwiec – "kołtuństwa i zaścianka" (uznałbym to za autoparodię, świadome wykpienie retoryki "postępowców" z lat 40. i 50., ale widziałem i słyszałem – polityk traktował to śmiertelnie poważnie).
Precz z przesądem!
Ci, którzy mają choć wątpliwości, są zakrzykiwani albo traktowani jak dzieci, nieświadome, co jest dla nich dobre, a co nie. Poirytowanie potężnej proeuropejskiej większości, na którą składają się PO, lewica, Palikot i mainstreamowe media, na polityków PiS można by jeszcze tłumaczyć ich konfrontacyjną reakcją: żądaniem Trybunału Stanu dla szefa MSZ czy pomysłem Marszu Niepodległości równającego kurs obecnego rządu ze stanem wojennym. Ale ludzie Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry do żądania sądzenia Sikorskiego się nie przyłączają, na marsz nie idą. A są łajani równie brutalnie.
Rzekoma debata zaczyna przypominać kanonadę mającą przycisnąć wszystkich opornych do ziemi. Tak, aby nie podnieśli nawet głów, kiedy będą zapadały decyzje.
Postawa owej większości jest nacechowana gotowością przyjęcia z góry wszelkich postulatów i żądań, jakie płynąć będą do nas z Brukseli. O ile Sikorski próbował demonstrować, że się z twardym jądrem Unii, a tak naprawdę z Berlinem, targuje, o tyle dziś z tej atmosfery nic nie pozostało. Zawodowcy i amatorzy deklarują gromko, że oddadzą, czego tylko Unia od nich zażąda. Nie zabrakło już głosów znanych pisarzy i celebrytów, choć od wystąpienia minęło zaledwie półtora tygodnia.
Przy okazji toleruje się jaskrawe odstępstwa od zdawałoby się podstawowych zasad. Nawet gdyby obecny status Polski miał się naprawdę okazać przeżytkiem, warto, aby żelazne prawa historii były realizowane w zgodzie z duchem obecnej konstytucji. Demonstracyjne definiowanie polskiej polityki w obcej stolicy, a nie w Warszawie przed odpowiednimi gremiami, a potem udział polskiego rządu w unijnym szczycie bez choćby symbolicznego skonsultowania się z parlamentem (który ma kiedyś dać większością dwóch trzecich zgodę na zmianę unijnych traktatów) pokazuje, że przesądem ma się stać również alfabet demokracji.