Internet, społeczeństwo obywatelskie i ACTA - Zaremba

Śmierć prasy papierowej nie będzie oznaczać triumfu społeczeństwa obywatelskiego. Słabe media w sieci i blogerzy nie będą bowiem w stanie skutecznie patrzeć władzy na ręce – uważa publicysta

Aktualizacja: 02.02.2012 19:14 Publikacja: 02.02.2012 18:45

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Rob Robert Gardziński

Nie ma zgody ani co do tego, co jest najważniejsze w umowie ACTA, ani co naprawdę groźnego z niej wynika. Choć dziś nieomal wszyscy, łącznie z politykami obozu rządowego, podlizują się internautom, to realne różnice w ocenach nie zniknęły.

Suma wszystkich lęków


Z pewnością skandalem był tryb prac nad nowym prawem, co w przypadku tak zwanych norm unijnych jest właśnie normą. Są one traktowane jako system skomplikowanych i bezalternatywnych konieczności obsługiwanych przez nielicznych fachmanów, a mechanicznie przyklepywanych przez świat polityki. Najczęściej łącznie z opozycją, chyba że pojawią się nadzwyczajne okoliczności. Jak w tym przypadku.

Padają opinie, że jądrem ACTA nie jest obrona praw autorskich w Internecie, ale cementowanie monopolistycznego systemu patentów albo próba eliminacji z rynku tak zwanych leków zastępczych. Chętnie w to wierzę, ale nawet zajmujący się tematem politycy nie bardzo to ogarniają. Tym bardziej publiczność.

Debatę zdominowali internauci. To oni narzucili swoją narrację.

W kwestiach ważnych dla nich ACTA nie wykracza na ogół poza dotychczasowe polskie przepisy. Ale, jak powiedziała przedstawicielka zasłużonej dla ochrony wolności obywatelskich fundacji Panoptykon, dopiero teraz prawa autorskie próbuje się naprawdę egzekwować, i to nie w skali jednego kraju. Czy to jednak źle? Jeśli były one do tej pory martwe, usprawnienie egzekucji to wręcz konieczność. Jednak możliwe, że niektóre elementy tych praw są anachroniczne, a recepty nazbyt restrykcyjne – przedmiotem ewentualnej kontroli są indywidualne osoby i niebędące potęgami portale społecznościowe.

A zarazem reakcja polityków na społeczny opór pokazuje, że obawy internautów przed systemem masowej inwigilacji i represji to raczej dmuchanie na zimne. Dziś kto żyw im przytakuje. Cała opozycja przyłączyła się do nich bezrefleksyjnie, czemu się nawet nie dziwię. Perspektywa ograniczenia wszechwładzy PO jest zbyt kusząca.

Ale na stronę manifestantów przeszli, poza zawsze spóźnionymi nadgorliwcami typu Stefana Niesiołowskiego, także politycy obozu rządzącego. Oni pierwsi dziś krzyczą, łącznie z ministrem Bonim, o koniecznych modyfikacjach prawa autorskiego. I co prawda nie mają pojęcia, jak się do tego zabrać. Ale wydawać amatorów sieci amerykańskim sądom raczej nie będą.

Lamusiarze, precz!

Uderzający jest dodatkowy aspekt tej sprawy: przekonanie, że oto starły się siły nowego i starego. Że to spotkanie ludzi, którzy wręcz wyprzedzają swą epokę z, jak to był łaskaw określić pewien manifestant pokazany w programie Tomasza Lisa, "lamusiarzami".

Oto na miejscu wymierającego świata mediów papierowych, anachronicznych i podległych grupom interesu ma się rodzić świat ludzi wolnych, piszących, co chcą, i w nic nieuwikłanych. Taka wizja pozwala odrzucać w praktyce jakiekolwiek regulacje dotyczące tego, co jest wrzucane do Internetu, nie tylko te wynikłe z ACTA.

Rasowy człowiek Internetu wypowie się może nawet w teorii za tym, aby ścigać ewidentne oszczerstwo w sieci, ale wizja sprawdzania, kto kryje się za nickiem oszczercy, budzi w nim instynktowny wstręt. Choć, gdyby ktoś wywiesił na temat takiego człowieka kartkę na osiedlu z kłamliwymi informacjami, pierwszy domagałby się od policji znalezienia sprawcy.

W przypadku Internetu, o wiele bardziej dostępnego niż taka kartka, próby egzekwowania norm wywołują histerię. Nawet wewnętrzne zasady wprowadzane przez samych gospodarzy poszczególnych stron czy portali (moderacja) są wiecznie piętnowane jako cenzura. To staje się elementem tożsamości setek tysięcy ludzi.

Czasem wizje komunikacji przyszłości są rysowane nie tylko przez ludzi Internetu. Przed niemal tygodniem, w sobotniej "Rzeczpospolitej" Tomasz Wróblewski ("Przerywnik w dziejach ludzkości", "Plus Minus" 28 – 29 stycznia) przeciwstawił krótkiemu epizodowi papierowych gazet powrót do świata przeszłości i zarazem przyszłości, gdzie każdy może być dziennikarzem, wszystko jest lekkie i elastyczne, a "przy tak wielkiej dywersyfikacji trudniej będzie o manipulację treściami".

Akurat Wróblewski nie nawołuje do wyłączenia Internetu spod regulacji. Przeciwnie, wzywa, aby jakiś kodeks drogowy tej nowej komunikacji został spisany. Ale widzi przede wszystkim dobre strony tego nowego świata.

Gdzie ta kontrola?

Jest ich dużo – wolność to przyrodzone prawo i pragnienie człowieka. Diabeł tkwi w szczegółach. Można się zastanawiać nad twierdzeniem, czy dywersyfikacja rzeczywiście chroni przed manipulacją, gdy komuś na niej bardzo zależy. Pewne cechy Internetu, na przykład owa błogosławiona anonimowość, mogą wręcz manipulacjom sprzyjać. A nieograniczona wolność połączona z rozproszeniem treści może prowadzić do zagubienia pewnych wartości społeczeństwa obywatelskiego.

Poszlaką jest tu, paradoksalnie, sama historia ACTA. Dlaczego? Ano choćby dlatego, że potężny świat Internetu nie był w stanie wytropić zawczasu tego zagrożenia.

Politycy PO pokazują teraz palcem na opozycję (też nie wiedziała!) i na dziennikarzy mediów tradycyjnych (nie napisali!). Ale Wiktor Świetlik, będący stróżem wolności słowa w imieniu "staroświeckiego" SDP, trafnie zauważył, że tradycyjne media, zwłaszcza gazety, robią dziś bokami.

Możliwe, że niektóre nie chcą sprawiać kłopotu obecnej władzy, ale i te, które by chciały, już dawno nie mają pieniędzy, aby zatrudniać tabuny specjalistów od patrzenia władzy na ręce. A to było gwarancją kontroli nad tą władzą. Kontroli ułomnej, ale jakiejś.

Kryzys tradycyjnych mediów to rezultat splotu wielu okoliczności i trudno tu kogoś obwiniać, a już zwłaszcza internautów. Niemniej sprawdza się moja diagnoza sprzed pół roku, kiedy wieszcząc śmierć prasy papierowej, pisałem, że niekoniecznie oznacza to same tylko triumfy obywatelskiego społeczeństwa. Trudno jest bowiem sprawować kontrolę po godzinach, na zasadzie hobby. Z tej perspektywy Internet może służyć samorealizacji jednostek czy grup i środowisk, ale gorzej całemu społeczeństwu.

Naturalnie rolę gazet mogłyby w tej dziedzinie przejmować, już nawet przejmują, choćby fundacje zatrudniające zawodowych dziennikarzy, działające także w sieci. Ale, jak widać na załączonym obrazku, w tym przypadku to też nie bardzo zadziałało (nawet fundacje pilnujące wolności internetowej nie dotarły do masowej publiki).

Naturalnie w tej konkretnej sprawie nie wszystko stracone. Ale można sobie wyobrazić takie tajemnice władzy (lub wielkich korporacji), które w tym nowym wspaniałym świecie nigdy nie ujrzą światła dziennego. Albo ujrzą za późno.

Rynek się przyda

Zwolennicy "wolnego" i "społecznego" Internetu odpowiedzą, że jeszcze się nie rozwinął. A kiedy się rozwinie, to ho, ho... Gdy w miejsce tysięcy blogerów pojawią się dziesiątki tysięcy, drżyjcie elity! Ja jednak twierdzę, że systematyczna kontrola wymaga nie tylko chęci, ale i fachowej wiedzy i czasu, a zwłaszcza ten ostatni można kupić za pieniądze.

Naturalnie w teorii można go kupić także w Internecie. Co stoi na przeszkodzie, aby tam powstawały silne media patrzące silnym na ręce? Nic poza, przynajmniej na razie, brakiem w sieci większych pieniędzy.

Na to znowu składają się dziesiątki okoliczności, choćby naturalne rozproszenie internetowych bytów, niezachęcające inwestorów ani reklamodawców. Ale miejmy też świadomość, że lewicowi wrogowie rynku typu Jacka Żakowskiego, niedawno uznającego internautów za ciemny motłoch, a dziś próbującego doradzać ich rewolucji, też ten proces spowalniają. Bo mówią im: jesteście fajni, nie zmieniajcie się.

Jeśli pojawią się kiedyś internetowe silne media, będą potrzebowały pieniędzy. A w konsekwencji także czytelnych reguł. Ci liderzy internetowej opinii, którzy wybiorą profesjonalizację, może sami będą zainteresowani tym, aby chroniło ich i prawo prasowe, i jakaś (niekoniecznie wierna kopia obecnej) forma prawa autorskiego.

Ktoś, kto twierdzi inaczej, nie tyle kłamie, ile przedstawia jedną z możliwych wizji Internetu jako świata tysięcy wolnych elektronów. Ona ma powaby. Ale o ludziach skutecznie patrzących władzy na ręce raczej w takim przypadku zapomnijmy.

Dziś narzeka się, w części słusznie, że dziennikarze nie patrzą, bo są uzależnieni od grup interesów. Ale największe dziennikarskie śledztwa były finansowane przez łebskich kapitalistów. Czekam na śledztwa blogerskie i jakoś ich nie widzę – co nie znaczy, że niektórzy blogerzy nie mogliby ich w przyszłości przeprowadzać. Gdyby poszli drogą profesjonalizacji.

Czas na dorosłość

Oczywiście, tam gdzie pojawiają się większe pieniądze, pojawiają się rozmaite linki, formy uzależnienia. Ale bez pieniędzy żadna poważniejsza twórczość nie była na dłuższą metę możliwa. Dziś internetowym autorom pojawianie się ich tekstów w różnych miejscach nie tylko nie przeszkadza, ale i daje satysfakcję. Gdyby były one przeliczane na kliknięcia, a te na zyski (choćby z reklam), spojrzenie mogłoby się zmienić.

Naturalnie owe reguły, o których piszę, nie muszą być aplikowane całej sieci. Na przykład narzucanie prawa prasowego prywatnym stronom "na własny użytek" to wręcz absurd.

Kontrola Internetu przez prawo i państwo uwikłana jest w sprzeczność. Wymaga gigantycznego nakładu sił i środków przy miernych rezultatach, to zauważył każdy.

Twierdzę jednak, że internetowa twórczość będzie się poddawała, a po części i będzie poddawana jakiejś regulacji, zapewne przy ożywionych sporach i sprzeciwach. To się będzie rodziło w bólach, których nie umiemy sobie wyobrazić, ale taka jest cena dorosłości. Naturalnie, kto nie będzie chciał dorosnąć, także będzie mógł dokonać takiego wyboru.

A jeśli takie ścieżki się nie pojawią, rola Internetu w dziele ulepszania świata będzie dużo mniejsza, a może nawet kontrowersyjna.

Autor jest publicystą "Uważam Rze"  i portalu wPolityce.pl

Nie ma zgody ani co do tego, co jest najważniejsze w umowie ACTA, ani co naprawdę groźnego z niej wynika. Choć dziś nieomal wszyscy, łącznie z politykami obozu rządowego, podlizują się internautom, to realne różnice w ocenach nie zniknęły.

Suma wszystkich lęków


Z pewnością skandalem był tryb prac nad nowym prawem, co w przypadku tak zwanych norm unijnych jest właśnie normą. Są one traktowane jako system skomplikowanych i bezalternatywnych konieczności obsługiwanych przez nielicznych fachmanów, a mechanicznie przyklepywanych przez świat polityki. Najczęściej łącznie z opozycją, chyba że pojawią się nadzwyczajne okoliczności. Jak w tym przypadku.

Padają opinie, że jądrem ACTA nie jest obrona praw autorskich w Internecie, ale cementowanie monopolistycznego systemu patentów albo próba eliminacji z rynku tak zwanych leków zastępczych. Chętnie w to wierzę, ale nawet zajmujący się tematem politycy nie bardzo to ogarniają. Tym bardziej publiczność.

Debatę zdominowali internauci. To oni narzucili swoją narrację.

W kwestiach ważnych dla nich ACTA nie wykracza na ogół poza dotychczasowe polskie przepisy. Ale, jak powiedziała przedstawicielka zasłużonej dla ochrony wolności obywatelskich fundacji Panoptykon, dopiero teraz prawa autorskie próbuje się naprawdę egzekwować, i to nie w skali jednego kraju. Czy to jednak źle? Jeśli były one do tej pory martwe, usprawnienie egzekucji to wręcz konieczność. Jednak możliwe, że niektóre elementy tych praw są anachroniczne, a recepty nazbyt restrykcyjne – przedmiotem ewentualnej kontroli są indywidualne osoby i niebędące potęgami portale społecznościowe.

A zarazem reakcja polityków na społeczny opór pokazuje, że obawy internautów przed systemem masowej inwigilacji i represji to raczej dmuchanie na zimne. Dziś kto żyw im przytakuje. Cała opozycja przyłączyła się do nich bezrefleksyjnie, czemu się nawet nie dziwię. Perspektywa ograniczenia wszechwładzy PO jest zbyt kusząca.

Ale na stronę manifestantów przeszli, poza zawsze spóźnionymi nadgorliwcami typu Stefana Niesiołowskiego, także politycy obozu rządzącego. Oni pierwsi dziś krzyczą, łącznie z ministrem Bonim, o koniecznych modyfikacjach prawa autorskiego. I co prawda nie mają pojęcia, jak się do tego zabrać. Ale wydawać amatorów sieci amerykańskim sądom raczej nie będą.

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?