Nie ma zgody ani co do tego, co jest najważniejsze w umowie ACTA, ani co naprawdę groźnego z niej wynika. Choć dziś nieomal wszyscy, łącznie z politykami obozu rządowego, podlizują się internautom, to realne różnice w ocenach nie zniknęły.
Suma wszystkich lęków
Z pewnością skandalem był tryb prac nad nowym prawem, co w przypadku tak zwanych norm unijnych jest właśnie normą. Są one traktowane jako system skomplikowanych i bezalternatywnych konieczności obsługiwanych przez nielicznych fachmanów, a mechanicznie przyklepywanych przez świat polityki. Najczęściej łącznie z opozycją, chyba że pojawią się nadzwyczajne okoliczności. Jak w tym przypadku.
Padają opinie, że jądrem ACTA nie jest obrona praw autorskich w Internecie, ale cementowanie monopolistycznego systemu patentów albo próba eliminacji z rynku tak zwanych leków zastępczych. Chętnie w to wierzę, ale nawet zajmujący się tematem politycy nie bardzo to ogarniają. Tym bardziej publiczność.
Debatę zdominowali internauci. To oni narzucili swoją narrację.
W kwestiach ważnych dla nich ACTA nie wykracza na ogół poza dotychczasowe polskie przepisy. Ale, jak powiedziała przedstawicielka zasłużonej dla ochrony wolności obywatelskich fundacji Panoptykon, dopiero teraz prawa autorskie próbuje się naprawdę egzekwować, i to nie w skali jednego kraju. Czy to jednak źle? Jeśli były one do tej pory martwe, usprawnienie egzekucji to wręcz konieczność. Jednak możliwe, że niektóre elementy tych praw są anachroniczne, a recepty nazbyt restrykcyjne – przedmiotem ewentualnej kontroli są indywidualne osoby i niebędące potęgami portale społecznościowe.
A zarazem reakcja polityków na społeczny opór pokazuje, że obawy internautów przed systemem masowej inwigilacji i represji to raczej dmuchanie na zimne. Dziś kto żyw im przytakuje. Cała opozycja przyłączyła się do nich bezrefleksyjnie, czemu się nawet nie dziwię. Perspektywa ograniczenia wszechwładzy PO jest zbyt kusząca.
Ale na stronę manifestantów przeszli, poza zawsze spóźnionymi nadgorliwcami typu Stefana Niesiołowskiego, także politycy obozu rządzącego. Oni pierwsi dziś krzyczą, łącznie z ministrem Bonim, o koniecznych modyfikacjach prawa autorskiego. I co prawda nie mają pojęcia, jak się do tego zabrać. Ale wydawać amatorów sieci amerykańskim sądom raczej nie będą.
Lamusiarze, precz!
Uderzający jest dodatkowy aspekt tej sprawy: przekonanie, że oto starły się siły nowego i starego. Że to spotkanie ludzi, którzy wręcz wyprzedzają swą epokę z, jak to był łaskaw określić pewien manifestant pokazany w programie Tomasza Lisa, "lamusiarzami".
Oto na miejscu wymierającego świata mediów papierowych, anachronicznych i podległych grupom interesu ma się rodzić świat ludzi wolnych, piszących, co chcą, i w nic nieuwikłanych. Taka wizja pozwala odrzucać w praktyce jakiekolwiek regulacje dotyczące tego, co jest wrzucane do Internetu, nie tylko te wynikłe z ACTA.
Rasowy człowiek Internetu wypowie się może nawet w teorii za tym, aby ścigać ewidentne oszczerstwo w sieci, ale wizja sprawdzania, kto kryje się za nickiem oszczercy, budzi w nim instynktowny wstręt. Choć, gdyby ktoś wywiesił na temat takiego człowieka kartkę na osiedlu z kłamliwymi informacjami, pierwszy domagałby się od policji znalezienia sprawcy.
W przypadku Internetu, o wiele bardziej dostępnego niż taka kartka, próby egzekwowania norm wywołują histerię. Nawet wewnętrzne zasady wprowadzane przez samych gospodarzy poszczególnych stron czy portali (moderacja) są wiecznie piętnowane jako cenzura. To staje się elementem tożsamości setek tysięcy ludzi.