Pięć dni po tym, jak Wielka Brytania miała opuścić Unię Europejską, premier Theresa May i lider opozycji Jeremy Corbyn usiedli do stołu, by wynegocjować porozumienie. Nie zrobili tego na pięć miesięcy, ani nawet na pięć dni przed upływem terminu, tylko pięć dni po. Ale w końcu lepiej późno niż wcale, prawda?
Wielu ludzi odetchnęło z ulgą, sądząc, że wkrótce cały ten cyrk się skończy. Laburzyści i konserwatyści wypracują porozumienie, przedstawią je Unii Europejskiej i brexit potoczy się w taki lub inny sposób. Politycy w końcu zdali sobie sprawę, że muszą pracować dla tych, którzy ich wybrali, i wola ludu zatryumfuje.
Jednak nawet przez sekundę nie sądźcie, że teatr z konsultacjami ma cokolwiek wspólnego z wolą ludu. Tak jak niemal zawsze w polityce, w opóźnieniach brexitu chodzi o władzę i o to, kto ją zdobędzie. Na razie wynik gry jest nieznany.
Theresa May wcale niekoniecznie musi chcieć kompromisu. Potrzebuje kogoś, kogo będzie mogła obwinić za potencjalną porażkę. Zrobiła co w jej mocy, ale Corbyn i laburzyści nie chcieli ustąpić ani na krok. Najzabawniejsze jest to, że Corbyn też nie chce kompromisu. Chce móc pokazać, że dla dobra kraju był otwarty na negocjacje. Ale ma nadzieję, że z tego pata nie da się wyjść, w związku z czym zostaną rozpisane przyspieszone wybory, po których zostanie premierem.
I być może kombinuje dobrze. Ponadpartyjne porozumienia są w Wielkiej Brytanii dobrze odbierane i laburzyści mogą mieć największą od dekady szansę na zdobycie większości. To Anglia, więc jeżeli nie jesteście czegoś pewni, zapytajcie bukmacherów. Według nich prawdopodobieństwo, że następnym premierem zostanie Jeremy Corbyn, jest jak pięć do jednego.