Dokładnie dziesięć lat temu rozpoczął się proces budowania najsprawniejszej maszyny politycznej w historii pokomunistycznej Polski. Zarejestrowana została partia Platforma Obywatelska. Rok wcześniej kilka tysięcy ludzi zebrało się na hasło rzucone przez trzech tenorów: Donalda Tuska, Andrzeja Olechowskiego i Macieja Płażyńskiego. Trzech silnych liderów zapowiedziało nową jakość w polityce. Od początku wszyscy byli przekonani, że z tego powstanie partia. Obietnica tworzenia ruchu była tylko taktyczną zagrywką, naprawdę wierzono jednak, że to może być nowa jakość. Wierzono, że nowy byt polityczny nie musi tłamsić swoich działaczy, że nie zeżre ich chorobliwa partyjność, że działacze będą się czuli u siebie, że ugrupowanie mające w nazwie słowo „obywatelska" będzie rzeczywiście otwarte na aktywnych obywateli.
Wycinanie rywali
Od razu w partii zaczęło się gromadzić wiele interesujących postaci, silnych osobowości. Wielu ludzi mających nadzieję na „coś nowego" zapisywało się masowo do Platformy. Zwłaszcza że szybko – obok PiS – zaczęła dawać nadzieję na przełom w polskiej polityce. Nie tylko ze względu na demokratyczny sposób zarządzania, na siłę oddolnych struktur, ale i na zapowiedzi oczyszczenia życia publicznego, usprawnienia państwa, zliberalizowania przepisów i zrobienia wszystkiego, by „energia obywateli została uwolniona".
Hasła wielkiej zmiany, szarpnięcia cuglami, naprawy państwa weszły na sztandary nowej Platformy. Jan Rokita, który stał się gwiazdą rywinowskiej komisji śledczej, uwiarygodniał reformatorskie deklaracje nowego ugrupowania. Rokita odkrywał przed Polakami nieprawości, które miały miejsce za rządów SLD, pokazywał, jak bardzo przegniło nasze młode państwo. Wkrótce to on – najbardziej reformatorska twarz Platformy – został wyznaczony na kandydata szefa wspólnego rządu, jaki miały tworzyć PO i PiS.
Dziś już wiemy: te wielkie obietnice nigdy nie zostały spełnione. Partia jeszcze przed wyborami 2005 roku zaczęła coraz bardziej upodabniać się do istniejących od dawna ugrupowań.
Donald Tusk sukcesywnie pozbywał się konkurentów. Najpierw z członkostwa w partii zrezygnował zepchnięty na margines Maciej Płażyński. Potem wyeliminowany został Andrzej Olechowski. Paweł Piskorski pozbawiony został bardzo ważnej partyjnej funkcji ze względu na podejrzenia (nieudowodnione) o matactwa finansowe. Zyta Gilowska wyleciała za rzekome wspieranie syna. Każdy z tych przypadków miał swoją historię, każdy miał jakieś uzasadnienie, ale wszystko układało się w dość konsekwentny ciąg zdarzeń. Osoby, które w jakiś sposób mogły zagrozić liderowi partii albo jego najbliższym przyjaciołom, były odsuwane. Ostatnią osobą ze ścisłego grona gwiazd Platformy, która została wypchnięta, był – gest bardzo symboliczny – Jan Rokita.
Przełomowym momentem w życiu partii były podwójnie przegrane wybory 2005 roku. Niemal wszyscy w Polsce, a najbardziej sami działacze Platformy, byli przekonani, że koalicję stworzy zwycięzca wyborów PO – razem z PiS – a prezydentem zostanie Donald Tusk. Jak wiemy, tak się nie stało, co szef partii bardzo mocno przeżył. Okazało się jednak, że choć cios był potężny i pokonany długo nie mógł dojść do siebie, to ostatecznie wyszedł z tego starcia bardzo wzmocniony.
Metoda okrutna, ale skuteczna
Po wyborach 2005 roku narodził się nowy Donald Tusk. Przywódca rozumiejący potrzebę zwarcia, nieunikający walki, zdolny do gry brutalnej i bezwzględnej. Nie tylko wobec przeciwnika zewnętrznego, ale też wobec ludzi w samej partii.
Z dnia na dzień Tusk stawał się lepszym mówcą, sprawniejszym organizatorem, silniejszym liderem, znakomicie wyczuwającym nastroje społeczne politykiem. To on wymyślił, że sposobem na pokonanie PiS jest bycie totalnym „antypisem". To on wymyślał, że trzeba w każdej sprawie atakować przeciwnika, bez względu na to, co mówi. Metoda była okrutna, ale skuteczna. To on jako jedyny w swej partii wyczuł, że 2007 rok to dobry moment na przyspieszone wybory. Poszedł wbrew swojemu ugrupowaniu. I wygrał, mówiąc to, co ludzie chcieli usłyszeć.
Partia Donalda Tuska idzie ciągle jak burza, wygrywa kolejne wybory, zdobywa coraz więcej władzy. Stała się niewątpliwie najsprawniejszą partią władzy od upadku komunizmu. Ma najbardziej czarującego, umiejącego porywać tłumy przywódcę. Nie jest ona już w żaden sposób „obywatelska". To organizacja władzy. Sprawna, zdyscyplinowana, kiedy trzeba – bezwzględna. W niczym nie przypomina tego, co zapowiadało trzech tenorów.
Nie realizuje swoich zapowiedzi, ani tych sprzed 11 czy 10 lat, ani tych z kolejnych kampanii wyborczych. Nie jest ani ugrupowaniem liberalnym, jak w pierwszych dniach, ani konserwatywnym, jak później. Jest maszyną do wygrywania wyborów z fantastycznie działającym sztabem marketingowym. Maszyną sprawną, ale bezideową, która zdolna jest wykonać każdy ruch, by zdobyć i utrzymać władzę. Kiedy trzeba, może iść w lewo, kiedy trzeba – w prawo. Tak jak kiedyś SLD obsadza swoimi ludźmi wszelkie instytucje i spółki państwowe.