Ten projekt stał się nieaktualny po 2005 roku i była to decyzja Platformy. Piszę o wrażliwości, która przejmowała co najlepsze z tradycji konserwatywno-narodowej i liberalnej. Z ducha buntu przeciw postpeerelowskiemu establishmentowi i pozytywnej pracy na rzecz reform.
Ta wrażliwość poniosła 10 kwietnia 2010 roku ciężkie straty. Wspomnijmy Tomasza Mertę, wiceministra w obu rządach: pisowskim i platformerskim, skoncentrowanego na dziedzictwie narodowej kultury. Władysława Stasiaka, który do końca miał przyjaciół po obu stronach barykady, i Grażynę Gęsicką, którą żegnał na pogrzebie Michał Boni. Janusza Kurtykę wybranego na prezesa IPN głosami obu partii. I Janusza Kochanowskiego, któremu funkcję rzecznika praw obywatelskich oferowały i PO, i PiS.
Wszyscy zginęli, a ich śmierć pogłębiła rowy. Ja się nie dziwię, że dziś smoleńskie wdowy: Magdalena Merta, Zuzanna Kurtyka czy Ewa Kochanowska, mówią twardymi słowami o obecnym rządzie. Nie zrobił wszystkiego, aby wyjaśnić śmierć ich mężów czy choćby bronić godności tej śmierci. Opuścił je, co drastycznie zawęziło pole wszelkich kompromisów. Ale to też nadało tym zgonom dodatkowego dramatyzmu.
Nawet pomawiany o „fundamentalizm" Kurtyka do ostatniej chwili szukał kontaktu ze „starą Platformą", tą tworzoną przez dawnych kolegów z NZS, z Platformą, którą znaliśmy z czasów po aferze Rywina. Tyle że z tamtej Platformy zostało tak mało.
Tych ludzi bito głupio i brzydko. Dlatego Grażyna Gęsicka brutalne ataki na siebie porównywała do rasizmu, bo jako subtelny akademik spodziewała się merytorycznej dyskusji. A rzecznik Kochanowski, będąc jednym z najbardziej niezależnych ludzi w Polsce, był przedstawiany jako marionetka PiS.