To, że mój tekst „Nie pójdę więcej pod Pałac" wywoła żywiołowy zachwyt skromnych zasobów obozu niepodległościowego, przewidziałem. Jak donoszą przyjaciele, wzięła mnie w obroty choćby pewna diwa trzeciego obiegu i piątej klepki, jazgotliwa starsza pani, prawicowa odpowiedniczka Waldemara Kuczyńskiego oraz całkiem liczne grono blogerów, których niestety nie kojarzę.
Wszystkich ich informuję, że mój pisk z przedpokoju został zauważony, a transfer do „Krytyki Politycznej" jest w toku. Podobno „Rzeczpospolita" ma za mnie dostać Cezarego Michalskiego i tuzin długopisów.
Ciekawszy jednak i cokolwiek zdumiewający był zachwyt sporej części salonu. Widocznie przeczytał on tylko drugą część mojego artykułu, co przyjmuję ze zrozumieniem, bo trudna sztuka literacji jest w odwrocie. Ale dobrze się stało, bo nigdy przedtem (i zapewne nigdy potem) nie byłem tak fetowany.
Co prawda Kuczyński przestrzegał przed przyjmowaniem mnie w swoje szeregi (panie Waldemarze, bez obaw, pańska pozycja szalonego plwacza jest niezagrożona), ale portal Lisa, w chwili wolnej od promocji orlenowskich parówek, uznał mój tekst za obiecujący. Zaproszono mnie do TVN, chciał ze mną rozmawiać „Newsweek", docenił ks. Sowa, gratulacje przesłał Zbigniew Hołdys, dzwonił Marcin Meller...
Ech, wszystkim wam szczerze dziękuję (i z serca spod Kaukazu błogosławię), ale zagubiona owieczka jest jednak starym, upartym baranem, gestu wyciągniętej ręki docenić nie potrafi.