On się boi upadku strefy euro i uważa, że to właśnie jest dzisiaj największym dla Słowenii zagrożeniem. No, może jeszcze w jakimś stopniu boi się - choć o tym oczywiście głośno nie mówi - że w przyszłorocznych wyborach do Bundestagu CDU polegnie i rząd straci swoją protektorkę w osobie Angeli Merkel. Będzie się trzeba docierać z kimś nowym, a to zawsze bywa trudne.
Generalnie szef słoweńskiego MSZ podtrzymuje swoje tezy z pamiętnego przemówienia w Berlinie. Wynika z nich - choć to też nie zostaje powiedziane całkiem wprost - że Słowenia widzi swoje miejsce w Unii jako podwykonawca Niemiec.
W zamian za zaangażowanie Berlina w podtrzymywanie niewydolnej machiny finansowej wspólnej waluty, no i może za w miarę korzystną najbliższą perspektywę budżetową (ostatnią taką), Lublana jest gotowa wiernie i potulnie spełniać u boku niemieckich przyjaciół przynależną jej rolę niewielkiego europejskiego państwa, bez specjalnych ambicji i bez forsowania własnych interesów.
Za nas naszymi interesami zajmą się Niemcy, bo przecież właściwie odmiennych interesów z nimi my, Słoweńcy, nie mamy. Jakieś tam bzdury, o których od czasu do czasu pokrzykuje marginalna, eurofobiczna opozycja.
"Rozmawiamy jak równy z równym" - oświadczył Sikorski, oczywiście nieco kokietując, bo nikt w Niemczech nie traktuje słoweńskiego rządu jako równorzędnego partnera. Ale też trzeba pamiętać, że Sikorski mówił to wszystko w jakimś stopniu na użytek słoweńskiej opinii publicznej, która przecież lubi słyszeć, jaki to ważny i poważany w Unii jest jej kraj.