W pojawiających się w prasie artykułach winą za niski poziom szkolnictwa wyższego obarcza się feudalnych profesorów, leniwych i tępych studentów, małe nakłady finansowe lub reformy minister Kudryckiej. Moim zdaniem żadna z tych przyczyn nie jest kluczowa. Istotną rolę odgrywa brak pochodzących z biznesu metod zarządzania. Dotyczy to wszystkich szczebli - od ministerstwa do wydziałów i instytutów.
Największą bolączką jest brak ładu korporacyjnego - przejrzystej hierarchii zależności umożliwiającej mądre kierowanie uczelniami, stawianie osobom na kierowniczych stanowiskach zadań i rozliczanie z ich realizacji. Obecnie rektor jest przełożonym pracowników, ale z drugiej strony jest od nich zależny. To oni go wybierają i oczekują, że będzie kierował uczelnią w ich interesie, a dokładniej w interesie większości, która rektora wybrała. Ta większość rzadko oczekuje, że rektor będzie dbał o podniesienie jakości kształcenia i badań naukowych.
Przykład amerykański
Wykształcenie światowej klasy wirtuoza lub primadonny drogo kosztuje. Najzdolniejsi młodzi muzycy szlifują talent u najlepszych nauczycieli na świecie. Oczywiście, w długiej perspektywie się to opłaci, bo honoraria gwiazd są niebotyczne. Wykształcenie chórzysty lub skrzypka grającego w powiatowej orkiestrze jest tańsze, a część muzykantów grających na weselach to samoucy, którzy na wykształcenie muzyczne nie wydali ani grosza. Uczelnie wyższe w Polsce kształcą wszystkich jednakowo, ponosząc takie same koszty. Przyszły projektant wielkich mostów i majster nadzorujący robotników uczą się w tej samej uczelni. Oznacza to, że jednych kształci się zbyt tanio i być może dlatego nie nabywają oni potrzebnych kompetencji, a innych niepotrzebnie kształci się drogo. W Kalifornii publiczne szkolnictwo wyższe dzieli się na trzy sektory: sektor UC - prestiżowych uczelni badawczych, wszystkie są w pierwszej setce rankingu szanghajskiego, sektor CSU - uniwersytetów nienadających stopnia doktora i sektor CCCS - dwuletnich szkół pomaturalnych. W sektorze UC koszty ponoszone przez podatnika są bardzo wysokie, bo uczą tam wybitni uczeni. Sektor CSU nie zatrudnia gwiazd, więc jest dużo tańszy. W sektorze CCCS kształcenie jest bardzo tanie. Nauczyciele w takich szkołach nie prowadzą badań, za to dbają o swoje kwalifikacje dydaktyczne, a mniej uzdolnioną lub mniej ambitną młodzież uczą lepiej niż wybitni uczeni. W Dolinie Krzemowej 80 proc. programistów to absolwenci takich szkół. Dyrygują nimi absolwenci Stanfordu i Berkeley.
W USA pierwsze miejsce w rankingu PayScale, w którym jedynym kryterium są zarobki absolwentów, zajmuje Harvey Mudd College, wyprzedzając Harvard i MIT. Autorem tego sukcesu jest profesor Clive Dym, który wiele lat temu wprowadzał rewolucyjne zmiany w metodach nauczania. Przez kilkanaście lat nie robił jednak nic innego. Nie miał wykładów i nie prowadził badań. Rektorzy, prorektorzy i dziekani amerykańskich uczelni zajmują się jedynie strategią, dostosowywaniem dydaktyki i kierunków badań do zachodzących zmian. Ponieważ są to uczeni w stanie spoczynku, rozumieją istotę uniwersytetu. Dbają o to, by mieć na swoich uczelniach profesorów o wysokich kwalifikacjach i by te kwalifikacje były efektywnie wykorzystywane.
Marzyciele i pragmatycy
Czytając wypowiedzi nauczycieli akademickich w dyskusji na temat sytuacji szkolnictwa wyższego, trudno nie zauważyć tęsknoty za tradycyjnymi uniwersytetami, za republiką uczonych i studentów, gdzie każdy zajmował się tym, co lubił, rozwijał talent, rozmyślał. Wszystko to nieskalane troską o PKB, zatrudnienie absolwentów, zdobywanie i racjonalne wydawanie funduszy. Wiele lat temu, jeszcze w poprzednim systemie, jeden z moich profesorów wierzył, że w nowym społeczeństwie produkcją będą się zajmowały roboty i maszyny, a ludzie będą mogli rozwijać swoje pasje twórcze, naukowe i artystyczne. Lata mijają, produkcja jest rzeczywiście coraz bardziej zautomatyzowana, ale marzenia jakoś nie chcą się ziścić. Dalej jednak wierzymy w "prawdziwy uniwersytet", lepszy od szkół przygotowujących do życia w realnym świecie.
Jednym ze źródeł bogactwa Stanów Zjednoczonych jest innowacyjność. Dolina Krzemowa nie powstałaby bez Uniwersytetu Stanforda. Ten ostatni był na początku poprzedniego stulecia prowincjonalną szkołą bez perspektyw rozwoju. Wtedy członkiem rady powierniczej został Herbert Hoover, późniejszy prawicowy prezydent Stanów Zjednoczonych, energiczny właściciel przedsiębiorstw eksploatujących naturalne bogactwa Kalifornii, potrzebujący dobrze wykształconych inżynierów do pomnażania ogromnej fortuny. Hoover uparł się, że przekształci ten prowincjonalny uniwersytet w trochę lepszą szkołę zawodową. Wprowadził zmiany organizacyjne, ograniczył autonomię wydziałów, a także władzę wybieralnych dyrektorów, wzmacniając jednocześnie kompetencje mianowanych dziekanów. Zmiany te zdecydowanie nie podobały się większości profesorów. Jednak w ich wyniku już w pierwszych latach po zakończeniu drugiej wojny światowej Uniwersytet Stanforda był jednym z kilku najważniejszych uniwersytetów badawczych na świecie. Dzieło Hoovera kończył później prorektor Frederick Terman, uważany za ojca Doliny Krzemowej. Przez całą kadencję zabiegał o zmianę priorytetów badawczych i koncentrację na problemach o dużym znaczeniu dla gospodarki. Jednak pilnował także poziomu, nie zgadzał się na realizację mało ambitnych zleceń z przemysłu. Uniwersytet Stanforda jest teraz jedną z trzech najlepszych uczelni na świecie i jedną z dwóch najlepszych szkół technicznych. W 2010 roku w rankingu szanghajskim zajmował trzecie miejsce na świecie w naukach społecznych i siódme w naukach ścisłych.