Reakcje polskich publicystów i polityków na kampanię wyborczą w USA pokazują, że nie wiemy w czym leży istota sprawy. Po jednej stronie słyszymy ideologiczne okrzyki poparcia dla lewicowych idei Baracka Obamy (tak jakby to były wybory w naszym kraju) i pohukiwania na wizytę Mitt'a Romneya w Polsce, a po drugiej stronie histeryczno-historyczne pragnienie moralnego sojuszu z USA oraz oczekiwań zaangażowania amerykańskich polityków w nasze sprawy (np. w kwestię Smoleńską). Obie strategie osadzone są w niezrozumieniu polityki USA, która przede wszystkim opiera się na pragmatycznej ekonomii. Pragmatyką wykazał się tylko Romney. Kandydat na prezydenta nie zdecydował się spotkać ani z Kwaśniewskim i Millerem, którzy wszystko położyli na jedną polityczną kartę i aktywnie włączyli się w republikański projekt wojny z Irakiem, ani z Jarosławem Kaczyńskim, który podczas swoich rządów bezwarunkowo wspierał politykę Georga W. Busha. Można to odczytać, jako rewizję dotychczasowej doktryny republikanów, co mogłoby się wiązać się z nowymi propozycjami politycznymi.
Co można by z tej wizyty zyskać? Okres kampanii wyborczej zawsze obfituje w klęskę urodzaju politycznych obietnic, ale właśnie teraz o względy Polski zabiega dwóch kawalerów. Ryzyko skutków gry na dwa fronty i negatywnej reakcji ze strony środowiska Obamy jest niewielkie, gdyż Polska nie zajmuje wysokiej pozycji na liście priorytetów polityki zagranicznej obecnego prezydenta USA. Romney nie ukrywa, że narzędziem pobudzania ekonomii USA jest międzynarodowy outsourcing. Tańsza produkcja za granicą miałaby pobudzić amerykańską gospodarkę. Dla USA, Chiny oraz Indie to nadal najwięksi partnerzy ekonomiczni, ale nie można wykluczyć, że strumień outsourcingu mógłby pojawić się również w Polsce. Debata o tym nie została jednak wywołana. Jedynym politykiem, który pojął logikę tej gry i aktywnie do niej się włączył przyjmując Romneya na godziwym poziomie był Bronisław Komorowski. Prezydent poruszył kluczowe kwestie, np. sprawę nieszczęsnych wiz, których zniesienie, jak powiedział, staje się wręcz sprawą symboliczną.
Fakt, że Romney wybrał właśnie Polskę na miejsce swojej wizyty nie jest bez znaczenia. Wizyta Romneya miała ukryty cel, Republikanie walczą o głosy mniejszości etnicznych, bez których nie sposób wygrać wyborów w USA. Polacy to w sumie kilka milionów potencjalnych głosów, a więc łakomy kąsek, pamiętamy zresztą, że wyścig Bush vs. Gore, gdzie Bush wygrał wybory bardzo małą przewagą. Daje to nam narzędzia do negocjacji w kategoriach interesów, kandydaci na prezydenta przez chwilę czegoś od nas chcą. Tymczasem zamiast zachęt do negocjacji pojawiły się ideologiczne komentarze. W radiu TOK FM Marek Siwiec poddał krytyce samą wizytę republikańskiego kandydata. Ale zdaje się, że to on był szefem BBN w okresie, kiedy realizowano nadaktywnie polski wkład do polityki republikanów. Innym przykładem takiej wolty zwrotu jest naczelny Newsweeka, który z fascynacją przyglądał się II wojnie irackiej w czasach gdy pracował w TVN, a teraz w swoim piśmie popiera projekty Demokratów (co zresztą jest zgodne z linią amerykańskiej redakcji). Nie powinno nas obchodzić dlaczego ci panowie zmienili zdanie, i jakich polityków lubią, a jakich nie, gdyby nie to, że są postaciami publicznymi. Problem w tym, że ukazywanie tego typu sympatii betonuje możliwości politycznych manewrów i wysuwa na czoło ideologię zamiast pragmatyki. Przykładem jest artykuł Piotra Milewskiego, w Newsweeku, „Co przywiezie Romney?" Autor przedstawia m.in. tezę, że Romney i Wałęsa są przeciwieństwami, jeden jest kapitalistą i zagorzałym mormonem, drugi związkowcem i katolikiem, a ich spotkanie jest dla Romneya ryzykowne. Dziwna to teza, w kraju tak religijnie i społecznie różnorodnym jak USA, tego typu różnice nie są żadnym podziałem. Czyżby korespondent z USA, zakładam specjalista od tego kraju, nie wiedział o tym? Przeciwnie, Romneya i Wałęsę politycznie łączy bardzo wiele. Wielodzietność, różnorodne doświadczenie z poza świata polityki oraz przekonanie o innowacyjnej, liberalnej gospodarce. Lunch z Wałęsą idealnie pasuje do wizerunku Romneya, a sam Wałęsa, jako noblista i były prezydent, wystąpił w roli mentora, od którego kandydat na prezydenta USA mógł wziąć lekcję. Wałęsa znakomicie rozegrał ten ruch, wyszło na to, że Romney był u niego na konsultacjach. Takie ustawienie sprawy to świetny materiał dla politycznego PR Polski, jednakże nasi komentatorzy polityczni zupełnie tego nie podjęli. Podkreślam, że nie chodzi tutaj o wyrażenie poparcia dla Romneya, ale o poważne potraktowanie kandydata, którego wbrew proroctwom polskich mediów, dzieli od prezydenta Obamy zaledwie kilka punktów procentowych. Była to szansa pokazania, że w Polska jest tym dla Wschodniej Europy, czym Wielka Brytania dla Zachodniej, przynajmniej w oczach Republikanów.
Zamiast bawić się w ideologów którejś z partii, powinniśmy być bardziej wyczuleni na pragmatykę, bo to ona rządzi amerykańską polityką i społeczeństwem. Amerykańskie, postprotestanckie społeczeństwo patrzy na polityką kategoriami zysku i strat. Posyłając dzieci na uniwersytet, Amerykanie pytają o to, jaki efekt przyniesie im uzyskana wiedza, i jak da się ją skapitalizować. Podobnie w polityce: wojskowe misje zagraniczne związane są z interesami amerykańskiej gospodarki. Kazania o wolności i tradycji to element „cywilnej religii" w USA, ale w sumie jest to estetyczny dodatek do pragmatycznej strategii, dodatek, który nad Wisłą stał się głównym wątkiem. Zamiast stawać po jakieś stronie, warto próbować robić interesy – dokładnie jak robią to Amerykanie.
Dalej, naszych publicystów i polityków powinno zmartwić coś innego, nasza pozycja w świecie jaka odsłoniła się przy okazji tej wizyty. Zarówno CNN, jak i przychylna Romneyowi FoxNews prawie w ogóle nie pokazały relacji z jego pobytu w Polsce, a skupiły się jedynie na skandalu z przeklnięciem dziennikarzy przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Nota bene to ci dziennikarze zachowywali się niestosownie, a nie Romney. Wyobraźmy sobie sytuację, że to polscy dziennikarze wykrzykują pytania do polskiego prezydenta podczas składania przez niego hołdu na tle cmentarza Arlington w Wirginii, odpowiednika naszego Grobu Nieznanego Żołnierza? Byłby to skandal dyplomatyczny. Tymczasem podczas pobytu w Londynie i Tel Awiwie obecna była wielka polityka. Romney, a następnie jego żona udzielili ekskluzywnych wywiadów Piersowi Morganowi, jednemu z najlepszych dziennikarzy z CNN, dzień później media żyły dyskusją o polityce na Bliskim Wschodzie w kontekście amerykańskich wyborów prezydenckich. Izraelczycy nie bali się Obamy i zapytali Romneya jak widzi rozwiązanie ich konfliktu z Iranem. Pozostaje pytanie, czy nie można było lepiej wykorzystać tej wizyty i zaznaczyć polskiej obecności politycznej np. w Europie Środkowej? Czy zamiast zideologizowanego komentatorstwa nie warto było zaproponować Romneyowi wywiadu z publiczną telewizją i zapytać o szczegóły jego wizji z Polską? Zadać trudne pytania, o offset będący porażką, wizy, i inne niespełnione obietnice, ale jednocześnie o wizję naszych interesów? Czy ktoś podjął taką inicjatywę?