Dlatego tak się cieszę, że polskim kandydatem do Oscara jest „80 milionów”. Już co prawda posypały się głosy, że na podbój Ameryki wysyłamy „filmik, a nie dzieło”, ale chciałbym wiedzieć, która to produkcja ostatnimi czasy okazała się arcydziełem? Świetnie zagrany, trzymający w napięciu, opowiadający o dramatycznych momentach polskiej historii film, z którego małolaty nie będą uciekać jak ze zramolałej opowiastki o styropianie - to mało?

„80 milionów” okazało się kasowym sukcesem, co cieszy tym bardziej, że kilka nie mniej wartościowych filmów przepadło. Dwa lata temu mignęła przez ekrany całkowicie przemilczana przez media „Mała matura 1947” Janusza Majewskiego. Wspaniała, ciepła opowieść o młodych chłopakach z krakowskiego gimnazjum, którzy wkraczają w dorosłość tuż przed stalinowską nocą, choć już widzą pierwsze ofiary nadciągającego dramatu, nie znalazła uznania u krytyków.

Tak, to możliwe, że gdyby film ten opowiadał o szesnastolatkach francuskich, holenderskich czy niemieckich, wytknąłbym mu braki w dramaturgii lub znalazłbym niekonsekwencje w fabule. Ale nie potrafię, bo wciąż, po dobrych kilku dniach od obejrzenia go na DVD, jestem pod jego wielkim wrażeniem. Nie ja jeden - swego czasu ciepło pisał o nim Piotr Zaremba, kilka dni temu przegadałem na jego temat pół wieczoru z Robertem Górskim. To właśnie on wyznał mi, że chciał kiedyś podejść do reżysera, by mu za ten film podziękować, ale zrobiło mu się głupio. Panie Januszu, w takim razie jest nas dwóch.

Nie wiem, dlaczego takie filmy jak „Mała matura 1947” czy jeden z najlepszych filmów ostatniej dekady „Tam i z powrotem” (jak zwykle genialni Gajos i Frycz) przemykają przez kina niezauważone. Dwa, góra trzy weekendy, kilka seansów, zero reklamy. Bo co, młodzi nie chcą oglądać? Czyżby? Mój mocno imprezowy przyjaciel zrobił niegdyś swym znajomym niespodziankę. Przerwał przyjęcie w połowie, kazał im obejrzeć właśnie „Tam i z powrotem”, wyryczeć się, a później wrócić do imprezy.

Towarzystwo oniemiało. Jak i ja teraz, po „Małej maturze”.