- Jarosław Kaczyński ma niezłą zabawę, widząc, jak dużą część polskich mediów można prowadzić na sznureczku. Przez tydzień będą gadali o zupełnie nieistotnym kandydacie, przez dwa tygodnie o śmiesznych debatach - mówił w Radiu TOK FM, komentując przyczyny ostatnich PR-owskich sukcesów PiS.
Teza to dość ekstrawagancka, zważywszy np., że zaledwie parę dni przedtem Wojciech Szacki, komentując w „Gazecie Wyborczej” zorganizowaną przez PiS debatę ekonomistów, uspokajał, iż wprawdzie „można było odnieść wrażenie, że w polityce stało się coś ważnego”, ale „wydarzenie to jedno, jego odbiór - to drugie”. A odbiór kształtują media. Te zaś - jak skonstatował Szacki - albo o debacie nie informowały (tabloidy), albo informowały krytycznie i lekceważąco (dziennikarz „GW” wymienia tu TVP i „Fakty” TVN).
Skoro jednak mimo to pojawiło się wrażenie, że system władzy pęka, to Lis, jak rozumiem, proponuje autocenzurę. Po prostu wzywa medialny mainstream: milczmy o Kaczyńskim.
Lis wpisuje się tu w długą tradycję. Przez co najmniej kilkanaście lat obecny lider PiS miał przeciw sobie zdecydowaną większość mediów, które - łagodnie rzecz ujmując - nie krępowały się dać wyrazu tym swoim emocjom.
A mimo to Kaczyński jakoś to przeżywał, co powodowało frustrację tychże środków masowego przekazu. Wyrazem tej frustracji bywała teza, jakoby media były Kaczyńskim zafascynowane jak ptaszek zahipnotyzowany przez węża. I jak by intensywnie w niego waliły, to on od tego staje się tylko mocniejszy, więc lepiej o nim milczeć. Dla dobra demokracji, rzecz jasna.