Tuż obok byli za to chorzy, stały element mojego dziecięcego krajobrazu. Ojciec ciągle jest tam kierownikiem odwykówki (tak, tato, wiem, że nie odwykówka, ale leczenie wszelkich uzależnień, nie dzwoń oburzony), mama była psychologiem na oddziałach dziecięcych. To przez nią na święta przyszedł do nas chłopak, całkiem już zdrowy, którego rodzina nie chciała zabrać. Wkurzał mnie, mówiąc szczerze, bo był mały i nie dało się z nim bawić.
Za to z jego starszymi kolegami my, „doktorskie dzieciaki”, grywaliśmy w piłkę na boisku szpitalnej szkoły specjalnej. Najlepszy był Pepe, nasz prawdziwy dziecięcy przyjaciel. Pepe był, tak na oko, zupełnie zdrowy i inteligentny. Owszem, miał garba. Niewielkiego, ale wystarczało, by dzieci w jego wiejskiej, „zdrowej”, podstawówce się z niego śmiali. Pepe uciekał z domu. Im częściej uciekał, tym bardziej się z niego śmiali. W końcu jako wariat, który ciągle ucieka, trafił do szpitala. A ponieważ nikt się nie palił, by nim się zająć, siedział tam przez lata.
Pepe szalał w ataku, a na obronie stawialiśmy Irka Paliwodę. Irek był upośledzony, w piłkę trafiał z rzadka, częściej w nogi rywali i dlatego lepiej było mieć go, mimo wszystko, we własnej drużynie. Irek wzbudzał nasze ataki śmiechu, choć Pepego doprowadzał do furii. Był jeszcze taki mały, chyba Kuba, który biegał po skrzydle, naprawdę niezły.
Miastowe chłopaki często przychodzili do nas na mecze i jakoś nikogo nie dziwiło, że gramy wszyscy razem, choć o szkołach integracyjnych nikt wtedy nie słyszał. No, ale wtedy wszystko było prostsze. A Pepe i spółka mieli i tak sporo szczęścia. Gdyby urodzili się w latach 30., to z tego samego szpitala trafiliby w październiku 1939 r. do dołów bielonych wapnem, razem z ponad tysiącem chorych i doktorem Bednarzem, bo tak hitlerowcy uprawiali eugenikę
Nie wiem, co u Irka Paliwody czy Kuby. Nie wiem, co dzieje się z Pepe. Nie wiem, czy mnie jeszcze pamiętacie. Cieszę się, że wasze matki was urodziły, cieszę się, że was poznałem.