Medialna histeria, jaka wybuchła po odrzuceniu przez Sejm wszystkich projektów ustaw dotyczących związków partnerskich, wściekły atak na Krystynę Pawłowicz, a także domaganie się dymisji ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina za to, że jest przeciw związkom partnerskim – świetnie pokazują, jak ma wyglądać, według światopoglądowych liberałów i lewicy, debata publiczna. Prawo do wypowiadania się w niej mają mieć tylko ci, którzy akceptują liberalny konsensus.
Każdy, kto ma inne zdanie, odrzuca jego ideowe fundamenty lub uznaje, że kierunek zmian cywilizacyjnych nie jest nieuchronny (czyli ujmując rzecz w bliskim części naszej lewicy języku marksizmu-leninizmu, nie istnieje determinizm historyczny) powinien albo zostać z debaty wykluczony jako oszołom, faszysta, homofob czy transfob, albo – w najlepszym razie – zmuszony do zmiany postawy ideowej.
Konserwatyści z nazwy
Ten ostatni pomysł próbuje się realizować wobec części konserwatywnych posłów PO, którym proponuje się prawo do zachowania własnych poglądów, ale tylko o tyle, o ile nie będą one sprzeczne z liberalizmem. Mogą być oni zatem konserwatystami, ale tylko z nazwy, w praktyce mają głosować tak samo jak lewica czy światopoglądowi liberałowie. I nie jest to przesada.
Dla konserwatysty bowiem (tym bardziej dla katolika, który – jak wynika z instrukcji Kongregacji Nauki Wiary – nie może głosować za związkami partnerskimi) dyskusja nad wprowadzeniem do systemu prawnego uprawnień dla konkubinatów jest pozbawiona sensu. Nie ma przy tym znaczenia, jakie konkretnie znajdują się w owym projekcie zapisy, w każdej sytuacji bowiem osłabia on fundament życia społecznego, jakim jest małżeństwo i rodzina.
Wymaganie od konserwatysty, by zrezygnował ze sprzeciwu wobec związków partnerskich i zagłosował za „podyskutowaniem sobie o nich" jest w istocie próbą zmuszenia go, by przestał reprezentować swoje poglądy.