Tak długo jak długo trwa dominacja ideologiczna i psychologiczna bogatych nad biednymi, krzywdzicieli nad ich ofiarami, bunt jest nie do pomyślenia, a zamiast oburzenia i gniewu, porażka rodzi wstyd i upokorzenie, które raczej kryją się przed ludzkim wzrokiem, zamiast wywieszać sztandary buntu. Człowiek zadłużony, nękany przez komorników i windykatorów, z trudem walczący o zachowanie szacunku własnych dzieci, jest zbyt słaby i zdezorientowany, aby obiektywnie analizować przyczyny swej poniewierki, a tym bardziej kwestionować system, który nie dał mu szans na godne życie. Mechanizmem leżącym u podstaw tego nieoczekiwanego zjawiska obwiniania siebie i własnej, słabszej grupy społecznej za doznawane krzywdy jest nieuświadomione dążenie do minimalizowania psychologicznych kosztów, które płynęłyby z przekonania o niesprawiedliwości systemu społeczno-politycznego. W pewnym sensie korzystniej jest uznać, że własne położenie, czy też położenie grupy, do której się należy, jest zasłużone. Pozwala to uniknąć presji na oczywistą, wydawałoby się, w takim przypadku kontestację systemu.
Przywykanie do biedy
Kolejnym powodem cierpliwego znoszenia wyrzeczeń i robienia dobrej miny do złej gry jest fakt, że ludzie żyjący w sytuacji niedostatku przez dłuższy okres niejako do niego przywykają. Nie wierzą bowiem w poprawę losu i nie chcą się już więcej szarpać, gdyż wszelkie nadzieje wydają im się złudne, a dążenie do tego, żeby je realizować, dodatkową męką w ich i tak już ciężkim życiu. Z klasycznym przypadkiem takiej redukcji aspiracji mieliśmy do czynienia zaraz po wojnie, kiedy to pokolenie wojenne zwykło mawiać, że dopóki nie ma wojny i jest chleb, wszystko jest w porządku. Dwadzieścia kilka lat polityki rozwarstwienia, trwałego wysokiego bezrobocia, obniżania poziomu transferu socjalnego, malejącego udziału płac w dochodzie narodowym wytworzyło podobny do powojennego syndrom adaptacji do trudnych warunków, która obniżyła społeczne aspiracje, zredukowane do pragnienia elementarnego poczucia bezpieczeństwa. Wreszcie nie bez znaczenia jest związana z rynkowym porządkiem korporacyjnym uniformizacja społeczeństwa, któremu wmówiono fałszywą, szkodliwą dla człowieka skalę wartości. W ramach tej skali ludzie, którzy nie odnoszą sukcesu materialnego lub nie cieszą się przynajmniej elementarnym dostatkiem, są całkowicie pozbawieni autorytetu, co sprawia, że rzadko ośmielają się zabierać głos w sprawach publicznych. W konsekwencji nie biorą czynnego udziału w życiu politycznym i nie mają w nim swoich rzeczników ani partii. Wyjątkiem był epizod z Samoobroną i Andrzejem Lepperem, którego jednak szybko usunięto ze sceny nie tylko z powodu popełnionych błędów, ale zmowę całej klasy politycznej, która nie zaakceptowała obecności w życiu publicznym rzecznika pokrzywdzonych warstw społecznych.
Katalog kłamstw
Biedni wstydzą się więc swojej biedy i siedzą cicho. Głównie zresztą dlatego, że nie wiedzą, ilu ich jest. Ta prawda jest szczególnie skrzętnie przed nimi ukrywana, bo ona mogłaby stanowić o sile ruchu antysystemowego. Gdyby bowiem pewnego dnia zdali sobie sprawę, że stanowią większość społeczeństwa, mogliby pomyśleć np. o politycznym zorganizowaniu się i wygraniu wyborów. A tego elity wolą uniknąć.
Wymyślono więc cały katalog kłamstw, które mają stworzyć obraz biedy jako zjawiska dotyczącego zdecydowanej mniejszości społeczeństwa. Tymczasem to ludzie bogaci i zamożni stanowią według najnowszych badań znikomą mniejszość. Według KPMG osób, które mają dochody na poziomie 5000 zł netto i więcej, jest w Polsce zaledwie 650 000. Już samo ustanowienie granicy zamożności na tak niskim poziomie świadczy o rozpaczliwej chęci rozmnożenie w statystykach liczby tych, którym się powiodło.
Pięć tysięcy złotych miesięcznie to kwota, za którą można w miarę normalnie żyć, ale trudno poczynić znaczące oszczędności bez wyrzeczeń. W sytuacji, gdy państwo nie gwarantuje żadnego poczucia bezpieczeństwa w postaci godnego tej nazwy systemu ochrony zdrowia czy pomocy społecznej, oszczędności są jedynym sposobem realnego zabezpieczenia na wypadek utraty pracy, obniżenia zdolności zarobkowych czy choroby. Dwie trzecie polskiego społeczeństwa nie posiada żadnych oszczędności, a jedynie długi. Te same dwie trzecie nie osiągają płacy średniej i nie mogą sobie pozwolić na choćby tygodniowy urlop poza miejscem zamieszkania. Przy czym wszelkie braki w budżetach domowych uzupełniają pożyczkami, bo pomoc społeczna praktycznie nie istnieje. O mizerii większości społeczeństwa świadczy komunikat GUS, z którego wynika, że co druga rodzina w Polsce może sobie pozwolić, aby raz do roku pójść do restauracji.
Jednak media głównego nurtu eksponują głównie dobre, według nich, wiadomości, takie jak choćby fakt, ze rośnie liczba milionerów, wstydliwie pomijając fakt, ze równolegle i to w dużo większym tempie rośnie liczba niedożywionych dzieci. Fundację „Maciuś", która odważyła się ujawnić dane o głodnych dzieciach w Polsce, natychmiast ukarano „przypadkową" kontrolą, która oczywiście wykryła nadużycia, co doprowadziło do jej publicznego napiętnowania. Jednak pierwsze dane o biedzie i niedożywieniu dzieci ujawnił unijny Eurostat, któremu polski establishment nie może odpowiedzieć pięknym za nadobne. Według jego raportów aż 25 proc. polskich dzieci jest wciąż zagrożonych ubóstwem i wykluczeniem społecznym, co w tłumaczeniu na język potoczny oznacza niedożywienie czy np. mieszkanie w warunkach nadmiernego zagęszczenia (75 proc. polskich dzieci mieszka w takich warunkach).