A przecież wszystko zaczęło się właśnie od Supermana – ubranego w czerwono-niebieskie trykoty superbohatera, powołanego do życia przez dwóch amerykańskich komiksiarzy żydowskiego pochodzenia, którzy w postaci Supermana zamknęli swoje wyobrażenie Boga przybywającego na Ziemie z kosmosu, by zbawić rodzaj ludzki.
W filmie
Hollywoodyzm: Żydzi, kino i amerykański mit
(1998), w reż. Simchy Jacobovichiego (opartym na książce Neala Gablera) postać Supermana jawi się jako popkulturowe ziszczenie judaistycznego marzenia o Mesjaszu, Boskim Pomazańcu, który z miłości do ludzkiego rodzaju zstępuje na ziemię, by nie tylko dzielić człowiecze trudy i znoje, ale - przede wszystkim - dawać ludziom wzór do naśladowania. Superman w ujęciu swych ojców miał więc być ni mniej ni więcej jak „bogiem wcielonym”.
I takim też tropem idzie najnowsza produkcja o Kal–Elu vel Clarku Kencie, prezentująca Supermana jako figurę mesjańską.
Nie znaczy to wcale, że i we wcześniejszych ekranizacjach komiksów Shustera i Siegela nie było takich „mesjańskich” tropów. W kanonicznej, realizowanej od lat 70. serii z Christopherem Reeve’em (jak dotychczas najlepszym z wykonawców roli Supermana), choć zrealizowanej w konwencji pastiszowej (zwłaszcza, kiedy za reżyserię odpowiadał Richard Lester), już mieliśmy do czynienia z biblijnymi odwołaniami. Choćby w wątku starcia superbohatera z jego śmiertelnym wrogiem Lexem Luthorem, wcieleniem Szatana. Podobnie zresztą starcie Kal-Ela z renegackim generałem Zodem (którego w filmie z 1980 r. zagrał Terence Stamp) miało znamiona walki Boga z Upadłymi Aniołami, próbującymi zafundować Ziemi Armageddon.