Karol Modzelewski, realistyczny marzyciel

Karol nie był „żądny krwi". Przeciwstawiał się obłędowi dekomunizacji. Był też rozczarowany kierunkiem, jaki przybrały polskie sprawy.

Aktualizacja: 02.06.2019 20:34 Publikacja: 02.06.2019 19:24

Karol Modzelewski

Karol Modzelewski

Foto: Fotorzepa/Jakub Ostałowski

Poznałem go w sierpniu 1967 roku. Był wtedy po 2,5-rocznej odsiadce w więzieniach Mokotowa i Barczewa. Siedzieliśmy z przyjaciółmi w domu przy Świętokrzyskiej i chłonęliśmy każde słowo jego i Jacka Kuronia. Pierwszy raz zobaczyłem go jednak wcześniej. Szedł prowadzony przez dwóch milicjantów, skuty kajdankami, po korytarzu w gmachu sądów na Lesznie. Tuż za nim na salę rozpraw doprowadzono Jacka.

I nie przesadzę, jeśli powiem, że biła od nich pewna jasność. Pewność, z jaką kroczyli z uśmiechem na twarzy, pozwalał na chwilę zapomnieć, że są aresztowani, a przed nimi prawdopodobnie długi pobyt w PRL-owskich więzieniach. Zostali skazani na 3,5 i 3 lata.

Wyrok dostali za napisanie w 1965 r. tekstu programowego popularnie zwanego „Listem otwartym do Partii". Po wielu latach Karol powie: „pewnie tam nabredziliśmy". I tu kluczowe jest słowo „pewnie". Karol nigdy nie odciął się od tych idei, które towarzyszyły jemu i Jackowi przy pisaniu manifestu. Przestał być marksistą, nie wierzył już w konieczności dziejowe. Jednak pozostał wierny ideom sprawiedliwości społecznej, rozumianej, jak sam kiedyś powiedział, przez „solidarność z łódzką włókniarką". A więc solidarność z ludźmi, którzy są wykorzystywani, wyrzucani na margines, pozbawiani środków do życia. Ich przekonanie, że system zostanie zmieciony przez bunt robotniczy, sprawdziło się.

W „Liście..." zastosowali konsekwentnie marksistowską analizę do udowodnienia, że system, w którym żyjemy, jest systemem wrogim klasie robotniczej, a przez to całemu społeczeństwu. I dlatego należy go obalić. List ten oznaczał radykalne zerwanie ze złudzeniami, że można działając wewnątrz systemu, osiągać znaczące zmiany na lepsze. W tym sensie Karol i Jacek byli rewolucjonistami, wierzącymi, że rewolucja robotnicza wprowadzi nas do lepszego świata.

Przy wszystkich, niekiedy istotnych zastrzeżeniach uznaliśmy ich za swoich niekwestionowanych przywódców. Po ich wyjściu rozpoczęliśmy pierwsze akcje ulotkowe. Karol był sceptyczny. Mimo tego, to on był na ogół autorem pisanych przez nas tekstów. Chętnie podejmował dyskusje. Widać było, że z jednej strony chce działać, z drugiej zaś wyraźnie nie ma ochoty trafić znów do więzienia. Sformułował nawet tezę o „kordonie sanitarnym" otaczającym uniwersytet. Przekroczenie tego kordonu oznaczało pójście do więzienia. I w pewnym momencie to Karol zaakceptował przerwanie kordonu, gdy godząc się na demonstrację po zakazie przedstawień „Dziadów", zaproponował hasło „Niepodległość bez cenzury", a następnie, gdy uznał, że konieczne jest zrobienie wiecu w obronie wyrzucanych z uczelni kolegów.

W marcu 1968 roku poszliśmy siedzieć. Karol wyszedł z więzienia po ponad 3 latach. I to więzienia ciężkiego w warunkach recydywy. I chyba wtedy postanowił: „Nigdy więcej". Skorzystał z okresu względnej odwilży, by podjąć przerwaną pracę naukową. Zamieszkał we Wrocławiu. Szybko zrobił doktorat, a następnie habilitację. Według zgodnych opinii został jednym z najwybitniejszych, jeżeli nie najwybitniejszym, historyków Polski przedpiastowskiej.

W jego mieszkaniu przy ulicy nomen omen Więziennej odbyliśmy długą nocną rozmowę, jedną z ważniejszych w moim życiu. Spytałem go kiedyś, dlaczego wybrał średniowiecze, on tak zainteresowany współczesnością. Odparł żartobliwie, że to chyba dlatego, że tam wszystkie ważne teksty można znać na pamięć. Miał bowiem pamięć fenomenalną. Jego wystąpienia były nieprawdopodobnie precyzyjne. Miały walor zarówno wiecowy, jak i gotowego do druku tekstu. Mówił niezwykle logicznie, precyzyjnie, choć zawsze było to podbudowane emocją.

Nie wstąpił do KOR. I chyba trochę tego żałował. Z działań publicznych jednak nie zrezygnował. Pisał teksty, w których analizował sytuację i wzywał władze do opamiętania. We Wrocławiu to do niego przychodzili po radę młodzi uczestnicy opozycji demokratycznej ze Studenckiego Komitetu Solidarności i opozycji demokratycznej.

Podczas strajków w sierpniu 1980 r. szybko pojawił się w stoczni. Jednak eksperci grzecznie go wyprosili. Mógł zostać, gdyby chciał, wystarczyło odwołać się do strajkujących. Nie zrobił tego, z poczucia odpowiedzialności. Wycofał się z żalem, lecz bez urazy. Uznał, że sprawa jest ważniejsza niż jego samopoczucie. I chyba nie znam nikogo, kto by tak postąpił na jego miejscu.

Chwilę później był już czołowym działaczem powstającego niezależnego związku zawodowego. We wrześniu 1980 r. to jego głos zadecydował o powstaniu Solidarności. To on zaproponował taką nazwę dla związku. Został jego rzecznikiem, by ustąpić wtedy, gdy uznał, że wokół przewodniczącego tworzy się dwór.

W stanie wojennym znów znalazł się w więzieniu. Tym razem co prawda w nieco lepszych warunkach niż poprzednio – najpierw Białołęka i internowanie, potem Mokotów. Wyszedł po ponad 2,5 roku. Wrócił do pracy naukowej. Jednak już po obradach Okrągłego Stołu znów wszedł do polityki. Namówiony, a właściwie przymuszony przez Władka Frasyniuka został senatorem. Tylko jedna kadencja, ponieważ tym razem miał już naprawdę dosyć.

Podobnie jak Jacek nie był „żądny krwi". Wielokrotnie przeciwstawiał się obłędowi dekomunizacji. W przeciwieństwie do tych, których dotknęły represje w postaci jednego przesłuchania i dyszeli żądzą zemsty. Był też rozczarowany kierunkiem, jaki przybrały polskie sprawy.

Miał do mnie pretensję, gdy nie pojawiłem się na wręczeniu Jackowi i jemu orderu Orła Białego przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Uznawałem wówczas, że jest przedwczesna taka demonstracja z prezydentem, który niedawno reprezentował przeciwny obóz polityczny. Myliłem się. Jak bardzo, okazało się teraz, gdy wszystkie wartości, które wyznajemy, są zagrożone przez rządzący reżim. Ważniejsze jest jednak to, że są chwile, kiedy powinno się być razem z przyjaciółmi, tymi, którymi się było w chwilach najtrudniejszych.

Raz zdecydowałem się na publiczną polemikę z jego tezami. I dziś czuję się z tym nieswojo. Wydaje się, że szokowa terapia była niezbędna, przy wychodzeniu z systemu komunistycznego. Jednak gloryfikacja systemu była i jest moralnie podejrzana. I tu rację miał Karol. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że w kilku tekstach zbliżyłem się do jego stanowiska. Jednak nigdy z nim o tym nie rozmawiałem. Grzech zaniedbania, grzech zaniechania.

Poznałem go w sierpniu 1967 roku. Był wtedy po 2,5-rocznej odsiadce w więzieniach Mokotowa i Barczewa. Siedzieliśmy z przyjaciółmi w domu przy Świętokrzyskiej i chłonęliśmy każde słowo jego i Jacka Kuronia. Pierwszy raz zobaczyłem go jednak wcześniej. Szedł prowadzony przez dwóch milicjantów, skuty kajdankami, po korytarzu w gmachu sądów na Lesznie. Tuż za nim na salę rozpraw doprowadzono Jacka.

I nie przesadzę, jeśli powiem, że biła od nich pewna jasność. Pewność, z jaką kroczyli z uśmiechem na twarzy, pozwalał na chwilę zapomnieć, że są aresztowani, a przed nimi prawdopodobnie długi pobyt w PRL-owskich więzieniach. Zostali skazani na 3,5 i 3 lata.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kozubal: Dlaczego trzeba bić na alarm
Opinie polityczno - społeczne
Jan Nowina-Witkowski: Reset sceny politycznej po upadku PiS to szansa dla polskiej prawicy
Opinie polityczno - społeczne
Jan Skoumal: Sezon na Polę Matysiak w sejmowym lesie
Opinie polityczno - społeczne
Paweł Łepkowski: Debata wiceprezydencka w USA daje nadzieję na powrót dobrych obyczajów politycznych
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Czaputowicz: Dlaczego Polska nie chce ekshumacji na Wołyniu?